W czwartek 9 kwietnia oskarżony o matactwa finasowe Claudio Giardiello w gmachu mediolańskich sądów zastrzelił świadka, współoskarżonego, sędziego i ranił dwie inne osoby. W tragedii jak w zwierciadle odbijają się najpoważniejsze choroby Italii: bylejakość i słabość państwa, niewydolny i rozprzężony wymiar sprawiedliwości, powszechna korupcja i brak poszanowania dla jakichkolwiek reguł.
Ile nabojów w magazynku
Giardiello (57 l.) od kilku lat był stałym gościem ogromnego mediolańskiego Pałacu Sprawiedliwości. Sam skarżył, ale w feralny czwartek to on był oskarżonym. Rozprawa rozpoczęła się o 9.30. Po godzinie wdał się w kłótnię z własnym adwokatem, który zagroził mu natychmiastową rezygnacją. O 10.50 Giardiello wyciągnął z kieszeni berettę 98 i wystrzelił do dwóch współoskarżonych, byłych wspólników, a w tym momencie śmiertelnych wrogów. Jednego zabił, a swego siostrzeńca Davide zranił. Potem strzelił do chwilę przedtem zaproszonego na salę w charakterze świadka swego byłego adwokata Lorenza Appianiego i położył go trupem. Wybiegł z sali, na schodach postrzelił przypadkowo spotkanego biegłego sądowego z kilku swoich poprzednich procesów. Potem wpadł do biura sędziego Fernanda Ciampiego, który orzekał w przeszłości upadek kilku jego firm deweloperskich, i zabił go dwoma strzałami. Giardiello bez trudu opuścił gmach sądu i ruszył skuterem do Carvico pod Mediolanem w poszukiwaniu kolejnej ofiary – swego byłego wspólnika, który szczęśliwie nie stawił się w sądzie, bo reprezentował go adwokat. Po drodze został zatrzymany przez policyjny patrol. I przyznał, że jechał, by zabić.
Nie kradli dla siebie
Kim jest morderca? Z lektury poświęcających mu całe strony włoskich gazet wynika, że aferzystą, krętaczem, łapówkarzem, oszustem i złodziejem – podobnie jak jego wspólnicy. Jako biznesmen (budownictwo, handel nieruchomościami, usługi deweloperskie) rozpoczął działalność w Mediolanie w drugiej połowie lat 80., a więc w czasie budowlanego boomu, a przede wszystkim w atmosferze totalnej korupcji. Wówczas cała Italia pokryta była siecią powiązań biznesmenów z politykami. Zamówienia publiczne – od budowy autostrad po usługi sprzątalnicze – politycy rozdawali w zamian za łapówki. Do lokalnych siedzib partii politycznych przedsiębiorcy przynosili pieniądze w kopertach, a bywało, że w walizkach. Szły na finansowanie partyjnej działalności. Gdy w 1992 r. wybuchła największa w historii Włoch afera korupcyjna (1230 osób skazanych), która w efekcie zmiotła wszechwładną chadecję, socjalistów i zmusiła premiera Craxiego do ucieczki do Tunezji, każdy z zatrzymanych polityków z dumą podkreślał, że nie kradł dla siebie, ale dla swojej partii. Z kolei biznesmeni podkreślali, że organizowali lewe pieniądze, bo inaczej ich firmy by zbankrutowały. Nie tylko zdaniem złośliwych sytuacja uległa potem zmianie tak, że politycy i biznesmeni zaczęli kraść i oszukiwać na swój prywatny rachunek, co dziś w Italii jest smutną normą. W porównaniu z rekinami korupcji Giardiello i jego wspólnicy byli małymi rybkami. Ich firmy obracały rocznie co najwyżej kilkunastoma milionami euro. Budowali i sprzedawali nieruchomości, kasując 25 proc. należności pod stołem, korumpowali i dawali się korumpować. A zarobione w ten sposób nieopodatkowane pieniądze potrafili wydać w wielkim stylu: najdroższe restauracje, kluby, luksusowe samochody, piękne kobiety. W 2003 r. wybrali się w czwórkę w interesach do Krakowa. Ale Giardiello z kolegą spóźnili się na ostatni popołudniowy samolot. Ku zdumieniu wspólników spóźnialscy pojawili się wieczorem na kolacji w krakowskim hotelu. Okazało się, że płacąc fortunę, wynajęli prywatny odrzutowiec.
Jak często między oszustami bywa, pokłócili się w końcu o podział lewych pieniędzy i 2,5 mln euro, które wyparowały z kasy i bankowego konta jednej z ich firm. Część tych pieniędzy dotknięty hazardowym nałogiem Giardiello zostawił w kasynach. Niepomny ryzyka podał wspólników do sądu. Ci oczywiście odpowiedzieli kontroskarżeniami, co przełożyło się na kilka procesów. Najgorzej wyszedł na tym Giardiello.
Rzym, miasto mafijne
W 2008 r. musiał ogłosić upadłość i popadł w biedę. Jeszcze próbował się podnieść, ale pogrążyło go sfałszowanie gwarancji finansowych, na podstawie których chciał otrzymać kredyt. Zamieszkał ze swoją byłą filipińską gosposią w małym mieszkanku na peryferiach (żonę z dwójką dzieci porzucił w czasach dobrobytu). Przedtem był posiadaczem dwóch eleganckich apartamentów w centrum Mediolanu, kilku domów letniskowych nad morzem. Z eleganckiego mercedesa musiał się przesiąść na skuter. O swoją życiową katastrofę od początku, a z upływem czasu coraz natarczywiej, oskarżał wspólników. W końcu zaczął im grozić przez telefon, w esemesach i mailach. Zastrzelony w sądzie adwokat Appiani trzy lata wcześniej przestał reprezentować Giardiella, bo uznał, że ma do czynienia z paranoikiem. W końcu Giardiello, jak informują ci, którzy utrzymywali z nim potem bliższe kontakty, uznał, że padł ofiarą zmowy wspólników z sędziami, biegłymi i Appianim. Oczywiście sąd już na samym początku tej dintojry się zorientował, że ma do czynienia z bandą aferzystów. Dlatego w ostatnim procesie na tragicznie przerwanej 9 kwietnia rozprawie wszyscy usiedli na ławie oskarżonych.