Codziennie relacjonowały wysiłki sędziego, który starał się za wszelką cenę nie dopuścić do przedawnienia, walcząc z obstrukcją oskarżonych i ich pełnomocników.
Wyrok przesłonił pytania, kto dopuścił do tego, że mogło nie dojść do osądzenia największej polskiej afery, czy do procesu tej miary przygotowano się odpowiednio od strony organizacyjnej.
Pierwszy akt oskarżenia trafił do sądu już w lutym 1993 r. Sąd uznał, że zawiera liczne błędy, trafił więc ponownie do prokuratury, a ich usunięcie zajęło pięć lat. Później była jeszcze zmiana składu sędziowskiego i obstrukcja oskarżonych, z którą sąd nie zawsze umiał sobie poradzić. Do kompromitacji wymiaru sprawiedliwości było bardzo blisko. Czy po latach wyciągnięto naukę z tego procesu, czy dziś wymiar sprawiedliwości jest lepiej przygotowany do osądzenia takiej sprawy?
W ubiegłym tygodniu do gdańskiego sądu trafił po trzech latach prokuratorskiego śledztwa akt oskarżenia w związku z aferą Amber Gold. 16 tys. tomów akt, 9 tys. stron aktu oskarżenia i 20 tys. świadków do przesłuchania – z tym będzie się musiał zmierzyć sąd. Może minąć dobrych kilka lat, zanim proces naprawdę ruszy. A na wyrok pewnie przyjdzie nam poczekać do następnej dekady.
Pytanie tylko, czy tak musiało być. Okazuje się, że nie do końca. Prokuraturze bardzo zależało, aby sprawa trafiła do sądu przed 1 lipca, zanim zmienią się przepisy procedury karnej. Te wymagałyby istotnych modyfikacji i odchudzenia przesłanych do sądu akt, czyli dodatkowej pracy. To zapewne opóźniłoby przesłanie sprawy do sądu o dobre kilka miesięcy.