Sędziowie pokazują, że nikt nie zmusi ich do korzystania z czegoś, do czego nie mają przekonania.
Ministerstwo Sprawiedliwości chce szybkiej nowelizacji przepisów dotyczących zasad korzystania z systemu dozoru elektronicznego. Od lipca zamiast pilnować kary pozbawienia wolności system ma pilnować ograniczenia wolności. Zmianę wprowadzono w lipcu tego roku. I w ciągu trzech miesięcy takich kar orzeczonych przez sądy było zaledwie dziewięć. Minister sprawiedliwości ma duży problem. Odbywanie kary więzienia w SDE było do tej pory skuteczne. Zaledwie 10 proc. skazanych, którzy umówili się z sądem na stały harmonogram, złamało zasady. Reszta karę odbyła w domu, z dziećmi, pracując. W więzieniach przy okazji zwolniły się miejsca dla tych, którzy siedzieć powinni, czyli najgroźniejszych przestępców. Dzięki SDE w latach 2009–2015 zwolniło się w sumie 23 tys. 145 miejsc w więzieniach i aresztach. To podobno największy sukces w skali europejskiej. Z takiej formy kary skorzystało przez kilka lat 48 tys. więźniów. Od lipca system stanął. Zamiast więzienia ma teraz zastępować karę ograniczenia wolności (czyli częściowego pilnowania skazanego w określonych dniach i godzinach, np. podczas konkretnych prac społecznych).
Sądy jednak nie chcą go orzekać. Nie chcą, nie znają go albo nie do końca wierzą w jego skuteczność. Problem w tym, że SDE kosztuje budżet grube miliony. W 2017 r. w SDE wolnych będzie 15 tys. miejsc, dziś z bransolet korzysta niespełna 4 tys. osób. Kto zapłaci za pozostałe? Mimo że średni koszt obsługi jednego skazanego w systemie dozoru elektronicznego wynosi zaledwie 331 zł miesięcznie, a koszt utrzymania w jednostce penitencjarnej jest ponad osiem razy wyższy, może się okazać, że bez powrotu do starych, sprawdzonych rozwiązań będziemy wszyscy płacić za puste bransolety. A przecież nie o to w kreowaniu nowej polityki karnej jej autorom chodziło.