Ustawa o „bestiach" miała uniemożliwiać wyjście na wolność ludziom, którzy w dalszym ciągu mogą stanowić poważne zagrożenie dla społeczeństwa. Ten desperacki ruch był konsekwencją likwidacji w Polsce kary śmierci i zbyt wstrzemięźliwego orzekania dożywocia. Ustawodawca, decydując o poważnym ograniczeniu wolności w końcu już wolnych ludzi, nagiął zasady państwa prawa w imię dobra wspólnego.
Projekt „Gostynin", który był przewidziany pierwotnie dla 18 „największych drapieżników" – jak to ujął pewien minister – można było przełknąć, zwłaszcza że nie wymyślono nic lepszego. A na to, aby „bestie" puścić wolno i czekać, co się wydarzy, nie było chętnych, bo taki eksperyment mógłby być zabójczy politycznie.
Problem w tym, że owo rozwiązanie, tymczasowe zresztą, jak zakładał ustawodawca, zaczyna się stosować znacznie szerzej, niż zakładano. Niepokoi przykład skazanego z defektem psychicznym, który po czterech latach odsiadki za usiłowanie gwałtu trafił właśnie do Gostynina. Tę decyzję sygnował zresztą Sąd Najwyższy. Takie podejście może skierować politykę karną na bardzo niebezpieczne tory. O losie skazanego decydują wszak ludzie: dyrektor więzienia, sędzia, biegły psychiatra. Czy rozwiązanie tymczasowe dla 18 „bestii" nie wyzwoli w osobach decyzyjnych odruchów oportunistycznych?
Myślenie może być takie: czy nie lepiej skierować wniosek do sądu o dalsze leczenie po odbyciu kary w Gostyninie, by w razie czego mieć czyste ręce? Niech się martwią biegły i sąd – i niech wezmą odpowiedzialność za ewentualne skutki swoich decyzji. Tyle że oni też nie chcą trafić pod pręgierz opinii publicznej.
To niedobra i niebezpieczna droga, która może sprawić, że przewidziany dla kilkunastu osób Gostynin trzeba będzie rozbudować o nowe pawilony. Pytanie tylko, po co nam w takiej sytuacji normy i zasady prawne.