Wszystko wskazuje na to, że Donald Tusk zostanie kolejnym premierem rządu Rzeczypospolitej Polskiej. Kogo zobaczymy w tej roli – ciamciaramcię czy człowieka, który wzrasta dzięki wyzwaniom? Kim stanie się lider PO? Jakie doświadczenia będą mu kulą u nogi, a jakie pomogą w rządzeniu V Rzecząpospolitą? Czy PO ma jeszcze szansę? – pytała w dramatycznym tonie publicystka „Gazety Wyborczej” Dominika Wielowieyska w swoim blogu, wieszcząc wzrost notowań PiS w sondażach i staczanie się PO. To było raptem dziesięć dni temu, 12 października. Przypominam o tym, bo w wyborczą noc zaroiło się od sondaży sugerujących, że porażka Jarosława Kaczyńskiego to spełnienie logiki historii, która od dawna predestynowała lidera PO do likwidacji horroru, jakim była IV RP.
Żartowano, że Tusk – cudowne dziecko gdańskiego liberalizmu – nie zna się na niczym konkretnym, może więc zostać albo premierem... albo nikim
W debacie z Jarosławem Kaczyńskim Donald Tusk brawurowo zatarł wizerunek człowieka, który nie wierzy we własny sukces. Dziś przymierza zbroję premiera. Premiera, który jest jednocześnie wyrazistym liderem własnej partii. W Polsce taka kompilacja funkcji określana jest mianem kanclerza.
W Polsce premierami z łapanki byli: Tadeusz Mazowiecki, Jan Krzysztof Bielecki, Jan Olszewski, Hanna Suchocka czy – znacznie później – Marek Belka i Kazimierz Marcinkiewicz. W latach 90. oprócz premierów spinaczy szefami rządu byli albo liderzy partii jak Waldemar Pawlak, albo politycy, którzy do tej roli aspirowali, jak Józef Oleksy czy Włodzimierz Cimoszewicz. Jednak dopiero Leszek Miller wykreował model zwany kanclerskim. Potem doskonale się weń wpasował Jarosław Kaczyński. Na ich tle początek lat 90., gdy szefowie rządu ciągle musieli lepić pękające koalicje i ugłaskiwać bojowych ministrów – koalicyjnych liderów co rusz grożących opuszczeniem gabinetu, jawią się jak prehistoria. Kanclerze nie są spinaczami – to twardzi bossowie, którzy od swoich ministrów egzekwują maksymalny wysiłek. Kanclerze muszą być twardzi, bo na ich barkach spoczywają zadania godne herosów – muszą czuwać zarówno nad tym, by rząd odnosił sukcesy, jak i nad tym, by nikt nie zagroził ich dominacji w partii. Zdobywają uznanie wyborców swoim zdecydowaniem, ale wymaga to od nich żelaznych nerwów do wychodzenia z kolejnych kryzysów i skóry nosorożca. Muszą mieć też ogromne pokłady cierpliwości do agresywnych górników, męczących pielęgniarek i pazernych koalicjantów.
Teraz w ten kostium wpasowuje się Donald Tusk. Z wykształcenia jest historykiem i jak dotąd nie miał żadnego doświadczenia w sprawowaniu władzy. Na początku lat 90. nie wszedł do rządu liberałów Jan Krzysztofa Bieleckiego ani do gabinetu Hanny Suchockiej. Koniec lat 90. przezimował na funkcji wicemarszałka Senatu. Od lat dworowano sobie z jego pracowitości. Żartowano, że cudowne dziecko gdańskiego liberalizmu nie zna się na niczym konkretnym, może więc zostać albo premierem... albo nikim.