Prezes TVP Andrzej Urbański, podobnie jak choćby rzecznik praw obywatelskich Janusz Kochanowski czy inne osoby, które otrzymały stanowiska z partyjnego rozdania, jest dzisiaj w nieco dziwnej – a nawet na swój sposób zabawnej – sytuacji. Okazuje się, że nagle, w ciągu zaledwie kilku tygodni, zniknęły wszystkie ograniczenia obowiązujące go w momencie obejmowania stanowiska. Odkąd PiS przeszło do opozycji, otrzymał wolność, której dotychczas nie miał. I tak szef publicznej telewizji nie musi być już propagandzistą partii rządzącej, lecz może krytycznie patrzeć rządzącym na ręce, z pożytkiem i dla samej telewizji, i dla widzów.
Pewnie wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że Andrzej Urbański doszczętnie się skompromitował i zawiódł na stanowisku prezesa TVP. Wszyscy pamiętamy, że przez ponad rok konsekwentnie dochowywał wierności Jarosławowi Kaczyńskiemu, a nie polskiej opinii publicznej i widzom. Jednym słowem, dał ciała w najważniejszym momencie.
Poza tym Andrzej Urbański ma jeszcze jeden problem – jako jedyny szef polskiej telewizji publicznej został skrytykowany przez OBWE za to, że w czasie kampanii wyborczej naruszył zasadę proporcjonalności w dostępie partii do czasu antenowego. Tym samym złamał najbardziej podstawową i świętą zasadę, za co jego nazwisko zostało w środowisku dziennikarskim okryte hańbą na wiele lat. Dla mnie to wystarczający powód, aby odwołać go z pełnionej funkcji bez poszukiwania dalszych pretekstów, bez zmiany ustawy medialnej czy jeszcze innych dziwnych chwytów, jakie stosuje teraz Platforma.
Andrzej Urbański próbuje się bronić, pokazując, że ściąga do telewizji gwiazdy
To, że w tej chwili w pożyczonym czasie, jaki mu jeszcze pozostał, obecny szef TVP próbuje zatrzeć wrażenie po swoim kompromitującym zachowaniu poprzez głośne podkreślanie tego, jakim jest profesjonalnym i obiektywnym prezesem, bo zatrudnił takiego czy innego dziennikarza, jest już bez znaczenia. Wszystko to dzieje się za późno.