Jesteśmy na dnie, ale ta sytuacja ma jedną dobrą stronę, od dna można się odbić” – mówili działacze SLD dwa lata temu, gdy partia oddawała władzę, a poparcie społeczne dla niej spadło z przeszło 40 procent do 12. Dziś wiadomo, że dno było grząskie i zamiast się odbić, lewica zapadła się w mule. Jeżeli wierzyć najbardziej niekorzystnym sondażom, to z czasów świetności, gdy Leszek Miller poprowadził SLD do spektakularnego zwycięstwa, lewicy pozostał zaledwie co dziesiąty wyborca. Czy z takiej sytuacji można się jeszcze podźwignąć? Czy też jesteśmy świadkiem agonii postkomunistycznej lewicy? Oba scenariusze są w tej chwili realne. Co jeden człowiek zniszczy, inny może naprawić. Albo dokończyć dzieła zniszczenia.
Część lewicowych ideologów uważa, że LiD czy SLD nie zniknie ze sceny politycznej, bo musi istnieć jakaś partia reprezentująca ludzi o lewicowych poglądach. I dodają, że wybór między dwoma wielkimi prawicami to dla Polaków za mało. Ale to dosyć wątła podstawa do snucia planów na przyszłość. Fakt, że sobie czegoś nie wyobrażamy, wcale nie oznacza, że do tego czegoś nie dojdzie. Trzeba więc liczyć się z tym, że obecna lewica może zniknąć ze sceny politycznej. Chyba że wykona szereg działań, aby zapobiec czarnemu scenariuszowi.
Czego potrzeba lewicy? Przede wszystkim przywódcy z prawdziwego zdarzenia. Teoretycznie LiD ma aż czterech liderów. Ale w rzeczywistości liczy się tylko szef Sojuszu Lewicy Demokratycznej, bo LiD to w praktyce SLD z niewielkimi przyległościami. Jednak dziś widać, że Wojciech Olejniczak, przewodniczący Sojuszu, nie jest przywódcą z prawdziwego zdarzenia, bo miał wyprowadzić partię z kryzysu, a jedynie go pogłębił.
Wielu działaczy nie wierzy też, że lepszym liderem byłby Grzegorz Napieralski, który przymierza się do walki o władzę w Sojuszu. Pytanie, czy na lewicy w ogóle jest ktoś zdolny podźwignąć ją z grząskiego dna? Na razie takiej osoby nie widać – ani w SLD, ani w LiD.
Dzisiejszy kryzys przywództwa to efekt polityki prowadzonej przez całe lata 90. przez liderów Sojuszu. To oni nie potrafili przyciągnąć do SLD młodych, dobrze zapowiadających się ludzi. Być może dlatego, że eliminowali z kierownictwa partii każdego zdolnego polityka młodszego pokolenia, zapewne w obawie, że w przyszłości odbierze im władzę w partii. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w tej kwestii kierownictwo Sojuszu działało zgodnie z zasadą – po nas choćby potop. Dziś efekty tej polityki są doskonale widoczne. W Sojuszu nie ma 40-letnich polityków – wystarczająco doświadczonych, aby stawić czoła innym graczom na scenie politycznej, a zarazem dostatecznie młodych, aby rzucić się w wir pracy partyjnej. Są albo zmęczeni starzy wyjadacze funkcjonujący w polityce od wielu lat, często od czasów PRL, albo nieopierzone trzydziestolatki, które co najwyżej mogą posłużyć za przekąskę politycznym rekinom pokroju Jarosława Kaczyńskiego.