Lewica na (ostatnim?) zakręcie

Lewica musi szukać nowych wyborców. PZPR-owska nomenklatura to elektorat, który powoli znika ze społeczeństwa. A antyklerykalnych gejów nie ma w Polsce tak wielu – pisze publicystka „Rzeczpospolitej”

Aktualizacja: 23.01.2008 12:48 Publikacja: 23.01.2008 00:32

Lewica na (ostatnim?) zakręcie

Foto: Rzeczpospolita

Jesteśmy na dnie, ale ta sytuacja ma jedną dobrą stronę, od dna można się odbić” – mówili działacze SLD dwa lata temu, gdy partia oddawała władzę, a poparcie społeczne dla niej spadło z przeszło 40 procent do 12. Dziś wiadomo, że dno było grząskie i zamiast się odbić, lewica zapadła się w mule. Jeżeli wierzyć najbardziej niekorzystnym sondażom, to z czasów świetności, gdy Leszek Miller poprowadził SLD do spektakularnego zwycięstwa, lewicy pozostał zaledwie co dziesiąty wyborca. Czy z takiej sytuacji można się jeszcze podźwignąć? Czy też jesteśmy świadkiem agonii postkomunistycznej lewicy? Oba scenariusze są w tej chwili realne. Co jeden człowiek zniszczy, inny może naprawić. Albo dokończyć dzieła zniszczenia.

Część lewicowych ideologów uważa, że LiD czy SLD nie zniknie ze sceny politycznej, bo musi istnieć jakaś partia reprezentująca ludzi o lewicowych poglądach. I dodają, że wybór między dwoma wielkimi prawicami to dla Polaków za mało. Ale to dosyć wątła podstawa do snucia planów na przyszłość. Fakt, że sobie czegoś nie wyobrażamy, wcale nie oznacza, że do tego czegoś nie dojdzie. Trzeba więc liczyć się z tym, że obecna lewica może zniknąć ze sceny politycznej. Chyba że wykona szereg działań, aby zapobiec czarnemu scenariuszowi.

Czego potrzeba lewicy? Przede wszystkim przywódcy z prawdziwego zdarzenia. Teoretycznie LiD ma aż czterech liderów. Ale w rzeczywistości liczy się tylko szef Sojuszu Lewicy Demokratycznej, bo LiD to w praktyce SLD z niewielkimi przyległościami. Jednak dziś widać, że Wojciech Olejniczak, przewodniczący Sojuszu, nie jest przywódcą z prawdziwego zdarzenia, bo miał wyprowadzić partię z kryzysu, a jedynie go pogłębił.

Wielu działaczy nie wierzy też, że lepszym liderem byłby Grzegorz Napieralski, który przymierza się do walki o władzę w Sojuszu. Pytanie, czy na lewicy w ogóle jest ktoś zdolny podźwignąć ją z grząskiego dna? Na razie takiej osoby nie widać – ani w SLD, ani w LiD.

Dzisiejszy kryzys przywództwa to efekt polityki prowadzonej przez całe lata 90. przez liderów Sojuszu. To oni nie potrafili przyciągnąć do SLD młodych, dobrze zapowiadających się ludzi. Być może dlatego, że eliminowali z kierownictwa partii każdego zdolnego polityka młodszego pokolenia, zapewne w obawie, że w przyszłości odbierze im władzę w partii. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w tej kwestii kierownictwo Sojuszu działało zgodnie z zasadą – po nas choćby potop. Dziś efekty tej polityki są doskonale widoczne. W Sojuszu nie ma 40-letnich polityków – wystarczająco doświadczonych, aby stawić czoła innym graczom na scenie politycznej, a zarazem dostatecznie młodych, aby rzucić się w wir pracy partyjnej. Są albo zmęczeni starzy wyjadacze funkcjonujący w polityce od wielu lat, często od czasów PRL, albo nieopierzone trzydziestolatki, które co najwyżej mogą posłużyć za przekąskę politycznym rekinom pokroju Jarosława Kaczyńskiego.

Lewicy brakuje też siły i odwagi do przyjmowania ciosów. Być może dlatego, że od początku lat 90. zainkasowała ich bardzo wiele. A polityka coraz bardziej się brutalizuje. Salonowe gry dawno przestały się sprawdzać. Dziś walka polityczna przypomina wolną amerykankę – żadnych reguł, wszystkie chwyty dozwolone.

Zdolność do przyjmowania ataków jest więc w tym fachu niezbędna do przetrwania. W latach 90. lewica nie dbała o oskarżenia o postkomunizm, o hołubienie „towarzysza szmaciaka” i „partyjnego betonu”. I kroczyła od zwycięstwa do zwycięstwa.

Dziś ta sama lewica na hasło „wraca stare”, „powrót rywinlandu” gotowa jest schować się do mysiej dziury. Nie potrafi ignorować ataków i iść do przodu. Działa pod dyktando mediów i politycznych przeciwników, a to prosta droga do katastrofy.

Lewicy niezbędne jest też zdefiniowanie wyborcy, który byłby podmiotem jej działania. Żelazny elektorat SLD – PZPR-owska nomenklatura – to wyborca, który się starzeje i któregoś dnia po prostu zniknie ze społeczeństwa. Na takiej bazie trudno budować długofalowe scenariusze. Antyklerykalnych gejów nie ma chyba w Polsce tak wielu, aby ich głosy zapewniły partii wejście do parlamentu.

W SLD są albo zmęczeni starzy wyjadacze z czasów PRL, albo nieopierzone trzydziestolatki, które co najwyżej służą za przekąskę politycznym rekinom

Zresztą od pewnego czasu lewica nie podnosi hasła równych praw dla mniejszości seksualnych, więc i na głosy gejów specjalnie nie ma co liczyć. Naturalnym elektoratem lewicy powinny być samotne matki. Ale od czasu likwidacji Funduszu Alimentacyjnego lewica nie ma dobrej marki w tej grupie społecznej. Podobnie jest z emerytami i rencistami, którzy za sprawą decyzji SLD dostawali w ostatnich latach śmiesznie niską waloryzację swoich świadczeń.

Lewica mogłaby jeszcze zatroszczyć się o bezrobotnych. Rzecz w tym, że ludzie z tej grupy coraz częściej emigrują za granicę w poszukiwaniu pracy, tam przechodzą twardą szkołę gospodarki wolnorynkowej i później zasilają szeregi wyborców Platformy Obywatelskiej. Również i tutaj lewica nie ma czego szukać. O rodziny wielodzietne zawsze lepiej troszczyła się prawica. A ludzie wykluczeni, o których lewica z upodobaniem rozprawia, zwykle nie chodzą na wybory.

Czyżby lewica znalazła się w zaklętym kręgu, z którego nie ma wyjścia? Tak nie jest. Prawdopodobnie dobry program mógłby jej pomóc odzyskać wyborców, którzy chwilowo swe nadzieje ulokowali w innych ugrupowaniach. Ale lewica nie ma takiego programu – jej działacze nawet tego nie kryją. A oczekiwanie na porażkę Platformy Obywatelskiej i nadzieja, że wyborcze wahadło automatycznie skieruje sympatie obywateli na lewo, mogą okazać się złudne. Tak jak złudne były rachuby sprzed dwóch lat, że gdy PiS się skompromituje, to lewica wróci do łask. Czekanie na cud rzadko się sprawdza w polityce.

Lewicy do odbicia się od dna potrzeba też dobrej reklamy politycznej. W latach 90. liderzy Sojuszu bili na głowę innych polityków umiejętnością stosowania socjotechniki, której się nauczyli, działając w PRL-owskich organizacjach. Ale lata mijały i stare sztuczki przestały działać, a nowych nie było na podorędziu. Tymczasem polityczni konkurenci odkryli zachodni PR, który pod względem skuteczności był o niebo lepszy od zgrzebnej PRL-owskiej socjotechniki. Lewica mogłaby się jeszcze ratować, gdyby brak PR rekompensowała żarliwą ideowością. Ale tej nie było w SLD chyba nigdy. Dlatego formacja przegrywała kolejne bitwy o wyborców.

Dziś jednak lewica dysponuje sporym atutem. Jest nim komisja śledcza powołana do wyjaśnienia okoliczności śmierci Barbary Blidy, byłej prominentnej posłanki SLD. W zręcznych rękach może stać się dobrym narzędziem PR.

Ale PiS, któremu ta komisja śmiertelnie zagraża, będzie się zajadle broniło. Zrobi wszystko, aby udowodnić, że próba aresztowania Blidy była uzasadniona, bo w jej otoczeniu, i w ogóle w całym otoczeniu SLD, działały podejrzane osoby nastawione na zarabianie pieniędzy, dzięki znajomościom z prominentnymi politykami. Odgrzebie każdą aferę na Śląsku z udziałem lewicy. O takim planie PiS świadczy oddelegowanie do komisji Beaty Kempy, która dała się już poznać jako polityk brutalnie atakujący przeciwnika. Dlatego dziś trudno przesądzić, kto ostatecznie najwięcej zyska, a kto straci na pracy komisji do wyjaśnienia śmierci Blidy. Jedno jest pewne – na łatwy sukces na tym polu LiD nie ma co liczyć.

Okolicznością sprzyjającą całej formacji lewicowej jest też czerwcowy kongres SLD. Działacze terenowi są zagubieni w nowej rzeczywistości. Nie wiedzą, co mają robić i po co. Konieczność odbycia zjazdów na wszystkich szczeblach partii wyrwie ich z marazmu, w którym coraz bardziej się pogrążają. Pół roku to także wystarczający czas na opracowanie sensownego programu i podjęcie decyzji, co dalej z LiD.

Jeżeli partia upora się z tymi dwoma problemami i zdoła zaktywizować działaczy terenowych oraz odniesie choćby minimalny sukces w komisji ds. śmierci Blidy, to ma jeszcze szansę na wyjście z bardzo trudnej sytuacji. Jeżeli nie – pójdzie na dno.

I wcale nie będziemy pierwszym krajem w Europie, w którym scenę polityczną podzielą między siebie dwie partie prawicowe.

Jesteśmy na dnie, ale ta sytuacja ma jedną dobrą stronę, od dna można się odbić” – mówili działacze SLD dwa lata temu, gdy partia oddawała władzę, a poparcie społeczne dla niej spadło z przeszło 40 procent do 12. Dziś wiadomo, że dno było grząskie i zamiast się odbić, lewica zapadła się w mule. Jeżeli wierzyć najbardziej niekorzystnym sondażom, to z czasów świetności, gdy Leszek Miller poprowadził SLD do spektakularnego zwycięstwa, lewicy pozostał zaledwie co dziesiąty wyborca. Czy z takiej sytuacji można się jeszcze podźwignąć? Czy też jesteśmy świadkiem agonii postkomunistycznej lewicy? Oba scenariusze są w tej chwili realne. Co jeden człowiek zniszczy, inny może naprawić. Albo dokończyć dzieła zniszczenia.

Pozostało 91% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Polska musi być silniejsza. Bez względu na to, kto wygra w USA
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Opinie polityczno - społeczne
Greenpeace: Czy Ameryka zmieni się w stację paliw?
Opinie polityczno - społeczne
Bogusław Chrabota: Rynek woli Donalda Trumpa. Demokratyczne elity Kamalę Harris
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: Elon Musk poparł Donalda Trumpa, bo jego syn padł ofiarą „lewackiej ideologii”
Materiał Promocyjny
Strategia T-Mobile Polska zakładająca budowę sieci o najlepszej jakości przynosi efekty
analizy
Jędrzej Bielecki: Donald Trump czy Kamala Harris? Cywilizacyjny wybór Ameryki