Prezydent spychany na margines

Bronisław Komorowski w kampanii eksponował rolę i znaczenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Choć jego partia w swoim projekcie ten organ z konstytucji wykreśliła – piszą prawnicy

Publikacja: 30.06.2010 23:35

Prezydent spychany na margines

Foto: Rzeczpospolita, Radek Pasterski RP Radek Pasterski

Red

Na stronie internetowej Sejmu można znaleźć informację o projekcie zmiany Konstytucji RP złożonym w lutym tego roku do laski marszałkowskiej przez grupę posłów PO (druk sejmowy nr 2989). Pod projektem podpisanych jest ponad 100 partyjnych koleżanek i kolegów marszałka Bronisława Komorowskiego, m.in. Jarosław Gowin, Andrzej Halicki, Małgorzata Kidawa-Błońska, Joanna Mucha, Stefan Niesiołowski, Sławomir Nowak i – jako przedstawiciel wnioskodawców – Grzegorz Schetyna. 27 kwietnia marszałek zakwalifikował konstytucyjną inicjatywę swoich kolegów do pierwszego czytania w Sejmie.

Projekt jest zbiorem kilkunastu poprawek, których nie spaja żadna klarowna koncepcja ustrojowa ani przewodnia myśl. Chyba że za taką uznamy małostkowe wręcz deprecjonowanie urzędu prezydenta RP. Dotyczy ono zarówno jego symbolicznego wymiaru, jak i realnych atrybutów władzy. Trudno to pogodzić z siłą demokratycznego mandatu, jaką w Polsce głowa państwa czerpie z powszechnych wyborów.

Obowiązujący przepis konstytucji, zgodnie z którym prezydent jest „najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej”, projektodawcy chcą zastąpić określeniem prezydenta jako „reprezentanta państwa” bez przymiotnika, pasującym także do każdego ambasadora. Dlaczego dotychczasowe sformułowanie przeszkadza politykom Platformy?

Jeśli chodzi o realne atrybuty władzy prezydenta, to przede wszystkim chcą oni osłabić prezydenckie weto ustawodawcze. Do jego odrzucenia ma wystarczyć bezwzględna większość głosujących posłów zamiast dotychczasowych trzech piątych. Przy tak osłabionym wecie Sejm, który w wyniku innych zawartych w projekcie PO poprawek ma zostać zmniejszony (do 300 miejsc) i może być zdominowany przez jedną partię (w razie wprowadzenia większościowego systemu wyborczego), nie będzie musiał się liczyć w pracach ustawodawczych ani z głową państwa, ani z opozycją.

W kilku dziedzinach, w których konstytucja daje dziś prezydentowi dużą swobodę oceny przedstawianych mu inicjatyw, jego rola ma zostać zredukowana do funkcji formalnego wykonawcy woli innych polityków lub urzędników. Prezydent byłby kimś w rodzaju notariusza państwa, gotowego do sporządzenia odpowiedniego dokumentu, gdy życzy sobie tego inny ośrodek władzy.

[ramka]Od podpisania traktatu z Lizbony upłynęło już ponad dwa i pół roku, a w Polsce nadal nie mamy okołotraktatowej nowelizacji konstytucji ani ustawy kompetencyjnej[/ramka]

Miałby on np. obowiązek ratyfikować umowę międzynarodową z reguły najpóźniej siódmego dnia od podpisania ustawy wyrażającej zgodę na ratyfikację. Musiałby więc złożyć swój podpis pod najbardziej nawet skomplikowanym traktatem w wielkim pośpiechu, i to często jeszcze zanim zacznie obowiązywać ustawa, która mu na to pozwala (najczęściej taka ustawa wchodzi w życie po 14 dniach od jej ogłoszenia w Dzienniku Ustaw, które następuje kilka dni po jej podpisaniu). Ustrojowe marginalizowanie urzędu prezydenta dokonuje się tutaj kosztem zewnętrznych interesów Polski.

Można przytoczyć tuzin hipotetycznych powodów prawnych, dyplomatycznych czy politycznych, dla których prawo krajowe nie powinno przesądzać momentu złożenia przez głowę państwa podpisu pod dokumentem ratyfikacyjnym. Historia stosunków międzynarodowych zna np. przypadki, kiedy państwo już po podpisaniu umowy przez rządowych negocjatorów, powołując się na wewnątrzpolityczne opory w sprawie ratyfikacji, uzyskuje od kontrahenta dodatkowe ustępstwa, których nie udało się uzyskać w trakcje negocjacji. Politycy partii rządzącej, którzy nowelą konstytucyjną chcą pozbawić swoje państwo ważnego pola manewru w stosunkach międzynarodowych, wysyłają sygnał, który zapewne nie zostanie zignorowany za granicą.

Inna poprawka, skądinąd zapisana niezbyt jasno, zmierza do podobnego automatyzmu w sprawach nominacji sędziowskich dokonywanych przez prezydenta na wniosek Krajowej Rady Sądownictwa.

Ulubionym słowem autorów projektu jest „dekonstytucjonalizacja”. Chodzi o wykreślenie z tekstu obowiązującej ustawy zasadniczej instytucji lub zasad, które ich zdaniem nie powinny być w niej zapisane. Takiemu zabiegowi mają zostać poddane: zasada proporcjonalności wyborów do Sejmu, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji oraz Rada Bezpieczeństwa Narodowego przy prezydencie. W przypadku RBN prezydent traci związany z nim konstytucyjny organ opiniodawczo-doradczy działający w newralgicznej dziedzinie.

W tym punkcie projekt PO kontrastuje z niedawnymi wizerunkowymi zabiegami marszałka wykonującego obowiązki głowy państwa o wyeksponowanie roli RBN. Wprawdzie projektodawcy sugerują, że i bez postawy konstytucyjnej prezydent będzie mógł utworzyć sobie takie czy inne ciało doradcze, a nawet zachować RBN w dotychczasowym składzie, ale demonstracyjne pozbawienie rady konstytucyjnego oparcia z pewnością zmniejszy jej polityczne znaczenie.

Wielkim nieobecnym w projekcie PO jest Unia Europejska. A przecież od dłuższego czasu mówi się o potrzebie wzmocnienia kompetencji polskich izb ustawodawczych (choćby na wzór niemiecki) w istotnych sprawach wynikających z naszego członkostwa w Unii. Stawką jest nie tylko nadrzędność polskiej konstytucji i demokratyczna legitymacja naszej akceptacji dla nowych unijnych regulacji, które będą bezpośrednio dotyczyć Polski i jej obywateli. Nie mniej ważne jest zwiększenie faktycznej siły negocjacyjnej naszego kraju na forum Unii, co wymaga włączenia do europejskiej gry nowych krajowych aktorów, a więc właśnie izb ustawodawczych, a także prezydenta i Trybunału Konstytucyjnego (por. Klaus Bachmann, „Polski wielogłos w Unii”, „Gazeta Wyborcza” z 28 maja 2008).

Od podpisania traktatu z Lizbony upłynęło już ponad dwa i pół roku, obowiązuje on już siódmy miesiąc, a w Polsce nadal nie mamy okołotraktatowej nowelizacji konstytucji ani okołotraktatowej ustawy kompetencyjnej, która zapewniłaby parlamentowi i prezydentowi decydujący udział w określaniu polskiego stanowiska w sprawie najważniejszych unijnych aktów dotyczących naszego kraju.

Nie uczyniono nawet absolutnego minimum, jakim powinno być dostosowanie regulaminów Sejmu i Senatu do kilku nowych możliwości działania na unijnym forum, które traktat otworzył przed parlamentami państw członkowskich. We wszystkich tych sprawach Platforma jako największa siła parlamentarna i związany z nią marszałek Sejmu mieli przed wejściem w życie traktatu swoje pięć minut, których nie chcieli wykorzystać.

Można zapytać: dlaczego PO wystąpiła z inicjatywą marginalizującą ustrojową rolę prezydenta przed wyborami, dlaczego nie zaczekała na ich wynik? Kalkulacja jest być może następująca: Jeżeli prezydenckie wybory wygra konkurencja, to projekt będzie jak znalazł i warto będzie spróbować postarać się o konstytucyjną większość w celu zmiany ustawy zasadniczej, która uczyni niezagrożonym faktyczny monopol rządzącej partii, istniejący od dwóch miesięcy. Jeżeli przy tym projektowanej nowelizacji nie uda się przeforsować, co jest zresztą najbardziej prawdopodobne, to będzie można tradycyjnie obarczać nowego prezydenta częścią odpowiedzialności za niepowodzenia PO.

Gdyby zaś wybory udało się wygrać marszałkowi, to Platforma wcale nie musi wycofać swojego projektu z Sejmu. Nie wydaje się, żeby premierowi i szefowi rządzącej partii w jednej osobie zależało na tym, aby dzielić się realnymi atrybutami władzy z głową państwa, nawet gdyby urząd ten miał sprawował swój człowiek – polityk, którego osobowość i temperament nie zapowiadają prezydentury aktywnej i który dlatego zapewne nie przywiązuje dzisiaj wielkiego znaczenia do formalnej siły urzędu, na który kandyduje.

Nikt też chyba nie wierzy, że Bronisław Komorowski w roli prezydenta miałby polityczną wolę i siłę, aby się przeciwstawić ustrojowemu planowi PO. Prawnych możliwości nie miałby przy tym żadnych, ponieważ prezydent nie ma prawa weta w sprawach nowelizacji konstytucji.

W całej sprawie nie dziwi, że nie nadaje się jej zbyt wielkiego rozgłosu. Szkoda byłoby fatygować obywateli do udziału w wyborze prezydenta, który miałby do powiedzenia tak mało, jak chcą partyjni koledzy marszałka.

Krystyna Pawłowicz jest prawnikiem, profesorem Uniwersytetu Warszawskiego i sędzią Trybunału Stanu. Bolesław Banaszkiewicz jest doktorem prawa; w latach 2006 – 2007 był wiceprzewodniczącym Rady Legislacyjnej przy prezesie Rady Ministrów.

Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?