Leszek Balcerowicz wrócił. Przede wszystkim dzięki mediom, które byłego ministra finansów i byłego szefa NBP okrzyknęły jedynym skutecznym opozycjonistą rządu przy okazji sporu o OFE. Reakcja dziennikarzy jest zrozumiała: skoro nie ma merytorycznej opozycji, która rzuciłaby rządowi rękawicę, należy kibicować wojownikowi Balcerowiczowi. Do roli głównego wroga ekipy Tuska nadaje się jak nikt inny. Przecież uchodził do wczoraj za kompana premiera. A nic się lepiej nie sprzedaje niż okładanie się pałkami kolegów.
Tym bardziej że spór o OFE już dawno przestał być tylko kwestią czystej ekonomii. Przerodził się w ostry konflikt polityczny, gdzie stawką jest nowe określenie roli i znaczenia państwa w dzisiejszej gospodarce i społeczeństwie. Co sprowadzić można do pytania: kto daje lepszą gwarancję naszego przyszłego zabezpieczenia finansowego – państwo czy prywatne instytucje finansowe?
[srodtytul]Kapitalizm i strach [/srodtytul]
Jednym z głównych graczy w tym sporze jest Balcerowicz, który uchodzi za "ojca polskiej transformacji". To daje mu mocną, ba, niekwestionowaną pozycję w każdej dyskusji nad stanem polskiej gospodarki. Tym bardziej że w tym kraju nie wolno podnosić ręki na ojca – nie, nie tego z krwi i kości, rzecz jasna, ale ojca symbolicznego. A takim ojcem symbolicznym na gruncie ekonomicznym jest Balcerowicz.
Nie dziwi zatem, że wszystkim, którzy zgłaszali jakiekolwiek wątpliwości co do kosztów społecznych tzw. planu Balcerowicza, przyklejano łatkę oszołomów. Kiedy jest wojna, mówili zwolennicy ekonomicznych terapii szokowych, muszą być ofiary. Bieda dziedziczona z pokolenie na pokolenie, nierówności społeczne, brak zrównoważonego rozwoju, kumulacja kapitału, niski poziom zaufania obywateli do państwa... – to cena, jaką się płaci za wprowadzanie zdziczałego kapitalizmu.