Na początek kilka faktów popartych danymi liczbowymi (wszystkie one pochodzą z rocznika GUS za 2009 r.). Ludność Polski liczyła w 2008 r. 38, 1 mln. Lecz przyrost naturalny w naszym kraju od paru lat oscyluje wokół zera. Nie jest on tak katastrofalny jak np. w Bułgarii, na Węgrzech, Łotwie czy w Niemczech, gdzie przybiera wartości ujemne, ale też nie jest tak wysoki jak we Francji, na Cyprze czy, zwłaszcza, w Irlandii. Prognozy demograficzne nie są zatem dla Polski korzystne. W 2015 r. ma być nas 38 mln., w 2025 r. – 37,5 mln. a w 2035 r. – niecałe 36 mln. Są to tylko prognozy i, być może, przyszły bieg wydarzeń ich nie potwierdzi. Gdyby jednak stało się tak, jak przewidują demografowie, czeka nas też spadek liczby osób w wieku przedprodukcyjnym z 6,9 mln w 2015 r. do 5,8 mln. w 2035 i produkcyjnym z 23,7 mln do 20,7 mln, a wzrost w tych samych latach liczby osób w wieku poprodukcyjnym z 7,8 mln. do 9,6 mln.
Europa na tle Polski nie wyróżnia się pozytywnie. Liczba osób zamieszkujących nasz kontynent wynosiła w 2000 r. 721 mln., a po ośmiu latach wzrosła zaledwie o 11 mln. Afryka zaś pochwalić się może wzrostem z 819 mln. do 987 mln, a Azja z 3 989 mln. do 4 075 mln. Stąd oraz z Karaibów i niektórych innych państw Ameryki Południowej pochodzi większość imigrantów, którzy w ostatnich dziesięcioleciach napłynęli do krajów Europy zachodniej.
Imigracja z tych rejonów świata ma różne podłoże. Z punktu widzenia państw europejskich jest w jakimś stopniu powiązana z ich kolonialną przeszłością. Przyjmowanie przybyszów z Afryki, Azji i Ameryki Południowej stanowiło rodzaj rekompensaty za nie zawsze godne pochwały działania tych państw wobec mieszkańców dawnych terytoriów zależnych. Dotyczy to w szczególności Francji i Wielkiej Brytanii, ale też do jakiegoś stopnia Holandii czy Hiszpanii. Niekiedy chodziło też o pomoc humanitarną świadczoną osobom prześladowanym w krajach ich pochodzenia, krajach, które bardzo często konfrontowane są z reżimami autorytarnymi, dyktatorskimi, czy wręcz ludobójczymi.
Przede wszystkim jednak imigracja miała i nadal ma podłoże ekonomiczne. Z jednej strony gwałtowny wzrost ludności w państwach postkolonialnych, któremu towarzyszy powszechne bezrobocie i nędza, wytwarza potężną emigracyjną presję, z drugiej pojawiła się potrzeba uzupełnienia zasobów siły roboczej przez przeżywające w pewnym okresie trudności demograficzne, a zarazem szybko rozwijające się od lat pięćdziesiątych XX w., kraje zachodniej Europy. Mamy tu więc do czynienia z rodzajem pompy ssąco-tłoczącej przerzucającej na nasz kontynent ogromne rzesze pozaeuropejskich emigrantów.
Polityka jaką prowadziły wobec przybyszów kraje imigracji oscylowała między dwoma biegunami. Jednym z nich było dążenie do ich asymilacji w ramach kultury narodowej, a więc wtopienie obcoplemieńców w społeczeństwo miejscowe wraz ze wszystkimi tego następstwami – w sferze praw i obowiązków obywatelskich, języka, obyczajów, niekiedy religii, a z pewnością poczucia solidarności i lojalności wobec nowej ojczyzny. Drugim było poszanowanie tożsamości kulturowej imigrantów przede wszystkim w zakresie obyczajów, często bardzo różnych od obyczajów i wartości cennych dla społeczeństw przyjmujących, a także religii i języka. Oczekiwano, że społeczeństwa przyjmujące, kierując się poczuciem tolerancji, nie będą ingerowały w sprawy wewnętrzne przybyszów otwierając przez to pole dla ich swobodnego bytowania i rozwoju. W ten sposób w ramach jednego państwa kształtować się miały odrębne lecz równorzędne i równoprawne wspólnoty etniczne, kulturowe i religijne. Polityka ta określana jest niekiedy mianem wielokulturowości.