Winczorek: Polska mentalność i prawo a imigracja

Zamknąć się przed imigracją czy otworzyć? Godzić na to, by napłynęli do nas na masową skale ludzie o innej barwie skóry, odmiennych obyczajach i obcej religii, czy raczej przed nimi bronić? – pyta prawnik i publicysta

Publikacja: 03.03.2011 19:33

Prof. Piotr Winczorek

Prof. Piotr Winczorek

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Na początek kilka faktów popartych danymi liczbowymi (wszystkie one pochodzą z rocznika GUS za 2009 r.). Ludność Polski liczyła w 2008 r. 38, 1 mln. Lecz przyrost naturalny w naszym kraju od paru lat oscyluje wokół zera. Nie jest on tak katastrofalny jak np. w Bułgarii, na Węgrzech, Łotwie czy w Niemczech, gdzie przybiera wartości ujemne, ale też nie jest tak wysoki jak we Francji, na Cyprze czy, zwłaszcza, w Irlandii. Prognozy demograficzne nie są zatem dla Polski korzystne. W 2015 r. ma być nas 38 mln., w 2025 r. – 37,5 mln. a w 2035 r. – niecałe 36 mln. Są to tylko prognozy i, być może, przyszły bieg wydarzeń ich nie potwierdzi. Gdyby jednak stało się tak, jak przewidują demografowie, czeka nas też spadek liczby osób w wieku przedprodukcyjnym z 6,9 mln w 2015 r. do 5,8 mln. w 2035 i produkcyjnym z 23,7 mln do 20,7 mln, a wzrost w tych samych latach liczby osób w wieku poprodukcyjnym z 7,8 mln. do 9,6 mln.

Europa na tle Polski nie wyróżnia się pozytywnie. Liczba osób zamieszkujących nasz kontynent wynosiła w 2000 r. 721 mln., a po ośmiu latach wzrosła zaledwie o 11 mln. Afryka zaś pochwalić się może wzrostem z 819 mln. do 987 mln, a Azja z 3 989 mln. do 4 075 mln. Stąd oraz z Karaibów i niektórych innych państw Ameryki Południowej pochodzi większość imigrantów, którzy w ostatnich dziesięcioleciach napłynęli do krajów Europy zachodniej.

Imigracja z tych rejonów świata ma różne podłoże. Z punktu widzenia państw europejskich jest w jakimś stopniu powiązana z ich kolonialną przeszłością. Przyjmowanie przybyszów z Afryki, Azji i Ameryki Południowej stanowiło rodzaj rekompensaty za nie zawsze godne pochwały działania tych państw wobec mieszkańców dawnych terytoriów zależnych. Dotyczy to w szczególności Francji i Wielkiej Brytanii, ale też do jakiegoś stopnia Holandii czy Hiszpanii. Niekiedy chodziło też o pomoc humanitarną świadczoną osobom prześladowanym w krajach ich pochodzenia, krajach, które bardzo często konfrontowane są z reżimami autorytarnymi, dyktatorskimi, czy wręcz ludobójczymi.

Przede wszystkim jednak imigracja miała i nadal ma podłoże ekonomiczne. Z jednej strony gwałtowny wzrost ludności w państwach postkolonialnych, któremu towarzyszy powszechne bezrobocie i nędza, wytwarza potężną emigracyjną presję, z drugiej pojawiła się potrzeba uzupełnienia zasobów siły roboczej przez przeżywające w pewnym okresie trudności demograficzne, a zarazem szybko rozwijające się od lat pięćdziesiątych XX w., kraje zachodniej Europy. Mamy tu więc do czynienia z rodzajem pompy ssąco-tłoczącej przerzucającej na nasz kontynent ogromne rzesze pozaeuropejskich emigrantów.

Polityka jaką prowadziły wobec przybyszów kraje imigracji oscylowała między dwoma biegunami. Jednym z nich było dążenie do ich asymilacji w ramach kultury narodowej, a więc wtopienie obcoplemieńców w społeczeństwo miejscowe wraz ze wszystkimi tego następstwami – w sferze praw i obowiązków obywatelskich, języka, obyczajów, niekiedy religii, a z pewnością poczucia solidarności i lojalności wobec nowej ojczyzny. Drugim było poszanowanie tożsamości kulturowej imigrantów przede wszystkim w zakresie obyczajów, często bardzo różnych od obyczajów i wartości cennych dla społeczeństw przyjmujących, a także religii i języka. Oczekiwano, że społeczeństwa przyjmujące, kierując się poczuciem tolerancji, nie będą ingerowały w sprawy wewnętrzne przybyszów otwierając przez to pole dla ich swobodnego bytowania i rozwoju. W ten sposób w ramach jednego państwa kształtować się miały odrębne lecz równorzędne i równoprawne wspólnoty etniczne, kulturowe i religijne. Polityka ta określana jest niekiedy mianem wielokulturowości.

Ani polityka asymilacji, ani wielokulturowości nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Pierwsza z nich okazała się skuteczna jedynie w ograniczonym zakresie. Ubocznym następstwem drugiej było pojawienie się silnych napięć między „tubylcami„ a przybyszami, którzy zamykali się we własnym gronie uznając kraj osiedlenia za nieprzyjazny, a nawet wrogi. Tego rodzaju sytuacja pojawiła się we Francji, w Wielkiej Brytanii czy Niemczech. Stąd gorzkie wyznanie prezydenta Nikolasa Sarkozy'ego i kanclerz Angeli Merkel, że polityka wielokulturowości poniosła porażkę i wymaga przemyślenia. Ostatnio pisał na ten temat w „Rzeczpospolitej" (Plus/Minus z dn. 26-27.02. 2011 r.) Tymothy Gordon Ash („Niemcy mogą pozostać sobą„) omawiając książkę Thilo Sarrazina – „Niemcy likwidują się same".

Polska współczesna nie jest krajem imigracji. Liczba osób, które przyjechały do nas by się tu na stałe osiedlić jest wedle oficjalnych danych bardzo niewielka. W 2008 r. wyniosła 15 tys., a w okresie od 2000 do 2008 r. 80 tys. Tymczasem emigracja z naszego kraju objęła w tym samym 2008 r. 30 tys. obywateli. W latach następujących po drugiej wojnie światowej wyemigrowało z Polski znacznie ponad 2 mln jej mieszkańców. Czy pozostaniemy krajem, który imigranci omijają, a jeśli przybywają do nas, to na krótko albo po to tylko, by wyruszyć w dalszą podróż?

Jeśli Polska nadal będzie się rozwijać, gospodarka umacniać i kreować miejsca pracy, które wobec zmniejszania się krajowych zasobów siły roboczej pozostaną nieobsadzone, jeśli będzie rosnąć poziom życia, a wiedza o tych faktach stanie się w świecie powszechna i jeśli nadal trwać będzie nacisk imigracyjny na państwa europejskie, to najprawdopodobniej staniemy przed koniecznością odpowiedzi na pytanie: czy zamknąć się przed imigracją czy otworzyć, czy godzić na to, by napłynęli do nas na masową skale ludzie o innej barwie skóry, odmiennych obyczajach i obcej religii, czy raczej przed nimi bronić? Jest to pytanie, które zadać sobie trzeba już teraz, gdy wysokie fale nielegalnej i legalnej imigracji z Afryki, Azji i innych zakątków świata jeszcze nas omijają.

W ostatnich dniach Unia Europejska została skonfrontowana z ewentualnością gigantycznego napływu uchodźców z objętych zamieszkami arabskich państw północnej Afryki. Kierują się oni jeszcze do Włoch (które już dziś proszą Unię o pomoc, by móc się ratować przed klęska humanitarną), Francji i innych państw Europy zachodniej, ale już jutro mogą powędrować dalej na północ i wschód, w tym do Polski. Nie zdziwiłbym się, gdyby Unia Europejska poczęła wywierać na nas nacisk, aby solidarnie wziąć udział w ulokowaniu docierających tłumnie na nasz kontynent imigrantów, skoro jesteśmy członkiem Unii, a inne kraje europejskie nie dają sobie rady z ich napływem.

Gdyby presja demograficzna i ekonomiczna ze strony społeczeństw afrykańskich i azjatyckich nadal trwała i gdyby do Polski przyjeżdżali w wielkiej masie emigranci z tamtych rejonów, musielibyśmy sobie dać radę ze zjawiskiem, o którym od dawna już zapomnieliśmy: zjawiskiem bardzo licznych i aktywnych mniejszości.

Jesteśmy dziś społeczeństwem niemal jednolitym narodowo i religijnie. Mniejszości narodowe i wyznaniowe, zwłaszcza w porównaniu z okresem międzywojennym, są nieliczne; są to zresztą mniejszości żyjące w obrębie podobnej do naszej kultury – europejskiej i chrześcijańskiej. Katolików wedle oficjalnych danych jest w Polsce 33, 6 mln, prawosławnych 500 tys., ewangelików wszystkich obrządków około 200 tys.; ci natomiast, którzy deklarują się jako żydzi, muzułmanie czy buddyści, to dziś w Polsce znikoma garstka. Wyobraźmy jednak sobie, że napływa do naszego kraju wieleset tysięcy, o ile nie milionów – arabskich, pakistańskich, afgańskich, somalijskich muzułmanów, animistów z czarnej Afryki, buddystów z Nepalu i Tybetu, mieszkańców krajów Kaukazu i Azji środkowej. Jak na to zareagowalibyśmy, a jak powinniśmy zareagować?

Obawiam się, że mentalnie, organizacyjnie i prawnie nie jesteśmy przygotowani na taką ewentualność. Serdeczne i życzliwe przyjęcie małej grupki (tak jak w przypadku rodziny mongolskiej zagrożonej deportacją), czy jednego ciemnoskórego posła w Sejmie – to mieści się w granicach polskiej tolerancji i gościnności. Przyzwoite potraktowanie kilkudziesięciu Czeczenów z ośrodka dla cudzoziemców w Łomży – to było już zbyt trudne.

Polska dysponuje dziś uregulowaniami prawnymi, które znajdują zastosowanie wobec przybyszów, zarówno tych, którzy znaleźli się u nas legalnie, jak i tych, którzy trafili lub przebywają w naszym kraju z naruszeniem przepisów. To przede wszystkim dwie ustawy – obie z 13 czerwca 2003 r., obie później nowelizowane i obudowane aktami wykonawczymi: o cudzoziemcach i o udzielaniu cudzoziemcom ochrony na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej. Pierwsza ma charakter bardziej ogólny, druga dotyczy przede wszystkim uchodźców prześladowanych ze względów politycznych w ich kraju pochodzenia. Ponadto jesteśmy stroną konwencji z 28 lipca 1961 r. (ratyfikowanej przez prezydenta RP w 1991 r.) odnoszącej się do statusu uchodźców, a także szeregu umów międzypaństwowych o przekazywaniu i przyjmowaniu osób przebywających na terenie kraju bez zezwolenia. W Polsce istnieje Urząd d/s. Cudzoziemców a także Rada d/s. Uchodźców. Jednakże przepisy te przystosowane są, można by kolokwialnie powiedzieć, do „obrotu detalicznego". Z „obrotem hurtowym" mogą sobie nie dać rady. Warto zatem, by nie być zaskoczonym niespodziewanym obrotem wydarzeń, już teraz pomyśleć o ich odpowiedniej zmianie.

Co jednak ważniejsze, gdybyśmy się zgodzili (o ile w ogóle jakakolwiek zgoda, a nie ugięcie się przed faktami dokonanymi w chodzi tu w rachubę) na masowy napływ imigrantów, należałoby zadbać o mentalne przygotowanie społeczeństwa do ich przyjęcia. Obawiam się, że jeśli nastąpiłby on już teraz, to mógłby wywołać w Polsce znacznie silniejsze negatywne reakcje społeczne, niż te, które obecność przybyszów z Maghrebu, Turcji czy czarnej Afryki wywołuje dziś we Francji lub Niemczech. W każdym razie, nie powinniśmy się pocieszać (czy martwić), że problem nas nie dotyczy i nigdy dotyczyć nie będzie.

Autor jest profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, znawcą tematyki konstytucyjnej, stałym współpracownikiem „Rzeczpospolitej"

Na początek kilka faktów popartych danymi liczbowymi (wszystkie one pochodzą z rocznika GUS za 2009 r.). Ludność Polski liczyła w 2008 r. 38, 1 mln. Lecz przyrost naturalny w naszym kraju od paru lat oscyluje wokół zera. Nie jest on tak katastrofalny jak np. w Bułgarii, na Węgrzech, Łotwie czy w Niemczech, gdzie przybiera wartości ujemne, ale też nie jest tak wysoki jak we Francji, na Cyprze czy, zwłaszcza, w Irlandii. Prognozy demograficzne nie są zatem dla Polski korzystne. W 2015 r. ma być nas 38 mln., w 2025 r. – 37,5 mln. a w 2035 r. – niecałe 36 mln. Są to tylko prognozy i, być może, przyszły bieg wydarzeń ich nie potwierdzi. Gdyby jednak stało się tak, jak przewidują demografowie, czeka nas też spadek liczby osób w wieku przedprodukcyjnym z 6,9 mln w 2015 r. do 5,8 mln. w 2035 i produkcyjnym z 23,7 mln do 20,7 mln, a wzrost w tych samych latach liczby osób w wieku poprodukcyjnym z 7,8 mln. do 9,6 mln.

Pozostało 91% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?