Czytam komentarz Jerzego Baczyńskiego w „Polityce": znęca się nad senackim projektem zmian w prawie prasowym. Projekt ten oznacza, jego zdaniem, koniec polskiej prasy. Podpisuję się.
Obowiązek publikowania dowolnej polemiki z dowolną oceną oznaczałby, że właściciele tracą kontrolę nad swoją własnością, a dziennikarze nad swoim dziełem (media są dziełem swoich zespołów). Redagować je będą, nie na swój koszt, tysiące instytucji i osób. Nie osładza mi tej ponurej wizji zabawna perspektywa: mógłbym i ja redagować „Gazetę Wyborczą" czy „Politykę", tak jak one mogłyby redagować „Rzeczpospolitą" czy „Uważam Rze".
Pluralizm nie polegałby odtąd na tym, że na rynku mogą się pojawiać wszelkie opinie, ale na tym, że każda gazeta jest z definicji zlepkiem wszelkich opinii.
„Nie" jest własnością (intelektualną) ojca Rydzyka, a „Nasz Dziennik" Urbana. To pomysł, który mógł się zrodzić tylko w umyśle zaburzonym.
A jednak w komentarzu Baczyńskiego jest miejsce, które budzi sprzeciw. "Dlatego uważam, że gdyby ta nowelizacja przeszła (a Senat jest z niej bardzo dumny)..." - prorokuje naczelny „Polityki". Co to jest Senat? Zbiór wolnych elektronów? Nie, kontroluje go Platforma, która w innych kwestiach egzekwuje od swoich senatorów dyscyplinę bardzo skutecznie. To chyba pierwszy od lat przykład senackiej inicjatywy przedstawianej jako wyraz woli całej izby. Może tak nawet i jest, ale gwarantuję: Donald Tusk i szef Klubu PO Rafał Grupiński mogą tę wolę zniweczyć w pięć minut.