Efektem kryzysu jest jednak przede wszystkim, obok pogłębiającego się uzależnienia gospodarczego i politycznego od Rosji, postępujące ubożenie społeczeństwa białoruskiego. Ceny, które w zeszłym roku drastycznie wzrosły, pozostały na swoim wysokim poziomie. Wprawdzie teoretycznie każdy na Białorusi jest milionerem (średnia pensja to ok. 1 milion 500 tysięcy rubli), ale te miliony są bardzo mało warte. Duży bochen chleba kosztuje 10.000 rubli, masło to wydatek od 8.000 do 12.000, a niewielka paczka rzodkiewek potrafi kosztować i ponad 40.000 rubli. Podrożał nawet alkohol - butelka wódki 0,7 l to wydatek rzędu 45.000-65.000 rubli. Szybka kalkulacja pokazuje, że nawet niewielkie zakupy spożywcze dla całej rodziny to wydatek rzędu 100.000. A gdzie chemia gospodarcza, kosmetyki i ubrania? W porównaniu do poprzedniego roku bardziej puste wydają się też mińskie bary i restauracje (średnia cena obiadu to 100.000). Na prowincji nikt nie może pozwolić sobie na tego typu wydatki, więc lokalne knajpki żyją od weekendu do weekendu przede wszystkim nastawiając się na obsługę wesel i rodzinnych uroczystości.
Paradoksalnie kryzys spowodował też, że ludzie gubią swoje polityczne zaangażowanie - w pogodni za drugim i trzecim etatem, w rozważaniach ile ziemniaków, a ile ogórków czy innych warzyw posadzić na daczy, żeby zebrać zapasy na zimę.
Wzrasta też poczucie, że system, który do tej pory opierał się na swoistym kontrakcie społecznym między władzą a obywatelami (stabilizacja oraz pensje i emerytury na czas w zamian za poparcie polityczne) coraz bardziej bazuje jedynie na strachu, co widać w zwiększaniu się roli służb specjalnych.
Gwarancje dla rządzących
Tym bardziej nie należy oczekiwać, że zaplanowane na 23 września wybory parlamentarne przyniosą na Białorusi jakiekolwiek zmiany. Przeciwnie - wszystko wskazuje na to, że odbędą się wedle znanego z poprzednich lat scenariusza żadnych ustępstw wobec Zachodu i opozycji. Najpewniej będą na tym cierpiały środowiska niezależne, a już dziś redaktorzy niezależnej prasy dzielą się obawami co do zaostrzenia polityki wobec ich tytułów. Wprawdzie podkreślają, że jak dotąd nie dostawali żadnych ostrzeżeń, niemniej zgodnie twierdzą, że to może być to cisza przed burzą. Tym bardziej, że wystarczą tylko dwa upomnienia, żeby zawiesić wydawanie gazety czy czasopisma. Innymi metodami utrudniania życia niezależnym dziennikarzom mogą być ograniczenia w sprzedaży papieru drukarskiego czy uniemożliwienie dystrybucji gazety za pośrednictwem państwowych kiosków i białoruskiej poczty.
Wybory bez znaczenia
Powtarzalność scenariusza wyborczego może mieć jednak i swoje złe strony. Tym bardziej, że tak samo jak w 2010 r. władze próbują obłaskawiać społeczeństwo podnoszeniem pensji do równowartości 500 dolarów. Tyle, że taki wzrost płac nie ma odzwierciedlenia w poprawie kondycji białoruskiej gospodarki i będzie sztucznie sfinansowany przez dodruk pustego pieniądza. Czym się to może skończyć pokazał rok 2011, kiedy ludzie starali się jak najszybciej wymieniać swoje ruble na waluty obce czy kupowali towary niejako w nich lokując swoje oszczędności. Nakręciło to spiralę inflacji i spowodowało potężne turbulencje na rynku walutowym, które zakończyły się dwukrotną dewaluacją białoruskiego rubla.
Takie działania białoruskich władz można zatem określić jako dość ryzykowne, tym bardziej, że tak naprawdę wybory parlamentarne nie mają większego znaczenia. Ani dla władz, które mimo wielokrotnych zapowiedzi nie powołały dotąd partii "Biała Ruś" i nie przywiązują wagi do prowadzenia kampanii wyborczej, ani dla opozycji, która rozbita i skłócona po wyborach prezydenckich z 2010 r. nie była w stanie wypracować planu działań i sposobu prowadzenia kampanii parlamentarnej. Co bardziej złośliwi twierdzą wręcz, że jeśli prezydent Łukaszenka będzie chciał jeszcze bardziej skłócić środowiska opozycyjne, to części z nich powinien zagwarantować miejsca w parlamencie, co tylko spotęguje wzajemne oskarżenia o współpracę z reżimem i jego tajnymi służbami.