Mówienie o okiełznaniu ryzykanctwa bankierów i innych praktyk, jak manipulacje czy pranie brudnych pieniędzy, na razie okazuje się czczym gadaniem. Instytucje finansowe co jakiś czas przepraszają, zapowiadają poprawę, a potem dalej prowadzą ryzykowne transakcje i łamią prawo. W czasie światowego kryzysu prowadzenie lub nawet tylko tolerowanie takich praktyk leży w interesie samych banków.
Politycy, media i instytucje kontrolne po ostatniej czarnej serii afer z bankowymi matactwami jak jeden mąż nawołują do rewolucji w kulturze bankowości i zaostrzenia przepisów. Zaufanie społeczeństw do sektora finansowego nie było jeszcze chyba nigdy na tak niskim poziomie. Prestiżowy tygodnik „The Economist" napisał wręcz, że banki znalazły się w podobnym położeniu, jak koncerny tytoniowe w 1998 roku podczas serii pozwów, która kosztowała te ostatnie około 200 mld dolarów zapłaconych w ugodach pozasądowych.
Brudne stopy, pralka i wieloryb
Zaczęło się od brytyjskiego Barclays, o którym jeden z jego pracowników pisał w korporacyjnych dokumentach, że „jest nieuczciwy z definicji", ale regulatorzy rynku stawiają już zarzuty kolejnym kilkunastu dużym bankom zamieszanym w aferę z manipulowaniem LIBOR, czyli dzienną stopą oprocentowania kredytu międzybankowego. Ustala się ją na podstawie danych dostarczanych przez same banki. Pokazują one średnie koszty niezabezpieczonych pożyczek międzybankowych na londyńskim rynku. Dane były jednak tak zmanipulowane, by móc podnieść koszty kredytów klientom - kredytobiorcom czy posiadaczom kart kredytowych.
Nikt bankom wielkiej krzywdy nie zrobi, bo ryzykowałby problemy całego systemu finansowego
Afera sięga już poziom wyżej. Pod pręgierzem znalazł się bowiem Bank Anglii. Jeden z szefów Barclays Jerry del Missier bronił się, że to stamtąd otrzymywał instrukcje.