Skończona właśnie wizyta Beniamina Netanjahu w Polsce była Donaldowi Tuskowi bardzo potrzebna. I bynajmniej nie tylko z uwagi na stosunki między Warszawą a Tel Awiwem. Ciepłe słowa, jakie szef polskiego rządu usłyszał od izraelskiego gościa, stanowią istotne wsparcie dla polityka, który ma od jakiegoś czasu kłopoty z... Rosją. Tusk chciał na tym polu dobrze, ale mu nie wyszło. Moskwa bowiem nie kieruje się zasadami wzajemności i wdzięczności.
Nowy kurs na Rosję
Wszystko zaczęło się w roku 2007, kiedy Platforma Obywatelska wygrała wybory parlamentarne i utworzyła swój pierwszy rząd. Wtedy partia ta postanowiła się odciąć od atakowanej ze wszystkich stron polityki wschodniej PiS, którą opiniotwórcze media w Polsce i poza nią przedstawiały jako erupcję awanturniczej rusofobii.
Nikt rzecz jasna nie wnikał w to, że ekipy Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego reagowały po prostu na konfrontacyjny kurs Moskwy, która próbowała poróżnić kraje Unii Europejskiej chociażby w kwestiach wspólnego bezpieczeństwa energetycznego.
Nie sposób abstrahować od polityki, kiedy pochodzący z ZSRR miliarder używa wobec Polski określenia „bliska zagranica", którym niegdyś określano moskiewskie satelity bloku wschodniego
Dokonujący się zwrot w przypadku pewnych polityków musiał oznaczać poważne odcięcie się od swojej niedawnej przeszłości. W roku 2006 Radosław Sikorski jako minister obrony narodowej w rządzie PiS mówił o projekcie Nord Stream jako o nowym pakcie Ribbentrop–Mołotow. Tymczasem niecałe dwa lata później, będąc ministrem spraw zagranicznych w rządzie PO, ten sam polityk przygotował wizytę swojego przełożonego w Moskwie, która miała być nowym otwarciem w stosunkach Warszawy z Moskwą.
I tak też się stało. Można było odnieść wrażenie, że stosunki polsko-rosyjskie zdecydowanie się poprawiły. Polska przestała blokować zawarcie umowy między UE a Rosją, z kolei Rosja zniosła embargo na import polskiego mięsa, realizując tym samym – chcąc nie chcąc – oczekiwania głównego gracza unijnego, czyli Niemiec. „Przeszkadzał” tylko Lech Kaczyński. Kiedy w roku 2008 wybuchła wojna gruzińsko-rosyjska, polski prezydent stanął po stronie zakaukaskiego państwa, co na Kremlu odbierane było jako jednoznacznie wrogi gest.