Jana Rokity zbrodnia i kara

Choć w trybunałach Rokita przegrał z kretesem, to może mieć nadzieję, że opinia publiczna oceni go łaskawiej – pisze publicysta.

Publikacja: 03.07.2013 18:55

Mariusz Ziomecki

Mariusz Ziomecki

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Jan Rokita jest polemistą kurtuazyjnym i pełnym pasji. To przyjemność spotykać się z kimś takim na publicznej arenie. Dodatkowo schlebia mi, że postanowił zareagować akurat na moje wywody („Jan Rokita full of himself", „Rz", 21 czerwca 2013) z ponad setki, jak pisze, „publicznych enuncjacji", które odnosiły się do przegranego przez niego procesu o zniesławienie.

Zmrożenie debaty

Swój wybór były poseł uzasadnia tym, że w odróżnieniu od innych szyderców wypowiadających się w jego sprawie miałem w moim tekście zawrzeć „także ważne sądy w kwestii rozliczenia zbrodni dyktatury komunistycznej i wad współczesnego wymiaru sprawiedliwości". Stwierdza dalej: „Ziomecki najwyraziściej stawia tezę, z którą zgodzić się absolutnie nie sposób".

Teza ta brzmi: „Problemem jest nie werdykt, ale kara". Jestem przeciwnikiem karania za słowa w ogóle. W tym wypadku jednak werdykt bulwersuje mnie mniej niż kara, skoro Rokita swoich oskarżeń wobec byłego szefa policji nie zdołał podeprzeć wystarczającymi dowodami w sądzie. Ja drakońskie karanie za „przestępstwa" popełniane za pomocą ust uważam za zagrożenie dla demokracji, Rokita – za prywatny problem osób skazanych. Istotnie się więc różnimy w tym punkcie.

Powtórzę, co mnie alarmuje. Na naszych oczach kształtuje się praktyka sądów, w której w sprawach o zniesławienie nakazuje się obywatelom wykupowanie sprostowań w mediach – w praktyce tak kosztownych, że skazują przegraną stronę na nędzę lub banicję z kraju. W takiej właśnie sytuacji, o ile rozumiem, znalazł się Jan Rokita po uprawomocnieniu się niekorzystnego dla niego wyroku. Dwóch innych prawicowych polityków dostało podobnie rujnujące nakazy za pomówienia, tyle że ratują ich chyba wysokie diety europosłów. Takie karanie za słowa, uważam, prowadzi do zmrożenia debaty publicznej.

Były poseł upiera się tymczasem, że problemem w jego procesie jest tylko werdykt – bo jest niesłuszny. Jest przekonany, że co do faktów w sprawie to on ma rację, nie sądy wszystkich instancji. W opublikowanej wczoraj odpowiedzi na mój artykuł próbował przekonać o tym czytelników „Rzeczpospolitej". Przyznaję, jego wyjaśnienia robią wrażenie – szczególnie jeśli ktoś pamięta ponure realia ostatniej dekady komunizmu w Polsce.

Rokita cytuje bulwersujące zapisy z archiwów milicji i prokuratury w Gdyni z lat 80., opisy bicia ofiary pałką, krwi na podłodze w celi i późniejsze machinacje prokuratorów. Podkreśla też, że w sejmowej komisji dokumentującej takie zbrodnie (potocznie znanej jako „Komisja Rokity") owe akta analizowali „najwybitniejsi ówcześni opozycyjni adwokaci." Czyli członkowie komisji, sugeruje nam Rokita, nie mieli wątpliwości: gdyńscy milicjanci zatłukli niewinnego człowieka w kolejowym komisariacie, a młody asesor z lokalnej prokuratury dokonywał haniebnych manipulacji w oficjalnym śledztwie, by mogli uniknąć odpowiedzialności. Wniosek nasuwa się sam: nasz bohater nie powinien przegrać swojego procesu. Były szef komisji sejmowej walczący z komunistycznymi zbrodniarzami padł ofiarą linczu sądowego.

Niestety: po lekturze uzasadnienia wyroku Sądu Najwyższego w sprawie Rokity (z 29 października 2010 roku, I CSK 651/09) trudno mi uwierzyć, że „najwybitniejsi adwokaci" z komisji rzeczywiście podzielaliby wnioski i zarzuty Rokity – przynajmniej te, z którymi wystąpił publicznie kilka lat później.

Pominięte fakty

Chcę podkreślić w tym miejscu, że wcale nie uważam, i na pewno nie napisałem, iż wersja wydarzeń, w którą Rokita osobiście wierzy, jest nieprawdziwa. Reporterskie doświadczenia z czasów PRL sugerują mi, że mogło być dokładnie, albo mniej więcej tak, jak twierdzi były opozycjonista. W Gdyni mogło dojść do brutalnej milicyjnej zbrodni, która została cynicznie zakamuflowana. Wydaje mi się, że jasno dałem to do zrozumienia w moim tekście. Jeśli to umknęło uwadze Rokity – podobnie jak subtelniej sformułowane wątpliwości co do wiarygodności jego oskarżyciela – zachęcam do ponownej, uważniejszej lektury.

Twierdziłem natomiast, i teraz mogę tylko powtórzyć, że Rokita nie udowodnił swojej wersji wydarzeń przed sądem. Ten problem pominął w swojej polemice. W procesach o pomówienie ciężar dowodu spoczywa na oskarżonym – czyli tym, który publicznie stawiał komuś zarzuty. Sądy kolejnych instancji nie uznały dowodów Rokity za przekonywające i orzekły na korzyść prokuratora. Ewidentnie były problemy z materiałami, które zgromadziła Komisja Rokity, przynajmniej w tej sprawie. Polemizując ze mną, Rokita nie odnosi się do kłopotliwego faktu, że jego wersji wydarzeń nie potwierdziły też dochodzenia IPN i MSWiA (gdyńską sprawę badała tam komisja powołana na polecenie premiera Jarosława Kaczyńskiego). Oba zespoły wskazały zgon z przyczyn naturalnych. Jak pisałem, jestem w stanie wyobrazić sobie wyjaśnienie tej zagadki po myśli Rokity: komisje wyrokują na podstawie tego, co mają w rękach. Dokumenty mogą być zmanipulowane, świadkowie mogą nie pamiętać lub nie chcieć pamiętać. Naprawdę, starałem się interpretować wątpliwości w sposób maksymalnie korzystny dla Jana Rokity. Nie wiem jednak, jak rozumieć kolejny, niewygodny dla Rokity i pominięty przez niego fakt.

Sprawę domniemanego pomówienia przez Rokitę rozpatrywał Sąd Najwyższy w trzyosobowym składzie. Odrzucając jego apelację ostatniej szansy, SN stwierdził: choć sejmowa Komisja Rokity wykazała, że prokuratorskie śledztwo w sprawie śmierci na komisariacie było obarczone licznymi wadami, w zebranych przez komisję materiałach brak jest podstaw, by stawiać takie akurat zarzuty wobec gdyńskich prokuratorów, jakie postawił publicznie Rokita. „Wypowiedzi pozwanego", czytamy w wyczerpującym, starannie udokumentowanym i argumentowanym wyroku, były przedstawieniem „jego własnej wersji faktów i własnych ocen dotyczących osoby powoda". Z tego powodu – brak oparcia dla pomówień w materiałach Sejmu – sędziowie odrzucili pogląd, że oskarżycielskie wypowiedzi Rokity chronione były jego poselskim immunitetem.

Nieroztropnie, choć z wysokich pobudek

Debaty publiczne w Polsce często toczą się, niestety, równolegle na dwóch arenach: w mediach i w sądach. Te instytucje kierują się zupełnie innymi zasadami, jednak z jakichś dziwnych powodów uznaliśmy, że właśnie sędziowie powinni być najwyższymi arbitrami dyskusji w naszym kraju. Nie tylko Jan Rokita padł tego ofiarą.

Sędziowie nie są predysponowani, wręcz nie mają kwalifikacji do rozstrzygania politycznych, ideowych czy, jak w tym wypadku, historycznych sporów. Sędziowie kierują się specyficzną logiką myślenia „prawniczego" i siłą przedstawionych dowodów, a ich orzeczenia zwykle dotyczą wybranych, wąskich aspektów spraw (w tym przypadku: czy Rokita miał kwity na to, co powiedział o prokuratorze).

Jeden z moich znajomych, długoletni śledczy w stołecznym wydziale zabójstw, a przez jakiś czas nawet komendant główny policji, powtarzał jako maksymę: „W sprawie o zabójstwo winny jest ten, przeciwko któremu zgromadzę dowody".

Prawidłowy wyrok sądowy, taki, jaki obywatel ma obowiązek uznać i uszanować, może, ale wcale nie musi, być zgodny z logiką i subiektywnym poczuciem „sprawiedliwości". Te kryteria z drugiej strony mają podstawowe znaczenie dla opinii publicznej. Podobnie jak to, czy ktoś działał w dobrej wierze.

Dlatego, choć w trybunałach Rokita przegrał z kretesem, może mieć nadzieję, że opinia oceni go łaskawiej. Mnie się wydaje, że działał, choć nieroztropnie, z wysokich pobudek i – choć jego sądowy oponent na pewno z tym się nie zgodzi – w ważnej, moralnie słusznej sprawie. Tej wyrozumiałości opinii mu naprawdę życzę. Ja sam (mimo uszczypliwości w moim artykule, które mi słusznie wytyka) staram się ją okazywać.

Autor jest pisarzem i publicystą, był redaktorem naczelnym pism „Cash", „Super Express" oraz telewizji Superstacja

Jan Rokita jest polemistą kurtuazyjnym i pełnym pasji. To przyjemność spotykać się z kimś takim na publicznej arenie. Dodatkowo schlebia mi, że postanowił zareagować akurat na moje wywody („Jan Rokita full of himself", „Rz", 21 czerwca 2013) z ponad setki, jak pisze, „publicznych enuncjacji", które odnosiły się do przegranego przez niego procesu o zniesławienie.

Zmrożenie debaty

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Jan Romanowski: PSL nie musiał poprzeć Hołowni. Trzecia Droga powinna wreszcie wziąć rozwód
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA