Jan Rokita jest polemistą kurtuazyjnym i pełnym pasji. To przyjemność spotykać się z kimś takim na publicznej arenie. Dodatkowo schlebia mi, że postanowił zareagować akurat na moje wywody („Jan Rokita full of himself", „Rz", 21 czerwca 2013) z ponad setki, jak pisze, „publicznych enuncjacji", które odnosiły się do przegranego przez niego procesu o zniesławienie.
Zmrożenie debaty
Swój wybór były poseł uzasadnia tym, że w odróżnieniu od innych szyderców wypowiadających się w jego sprawie miałem w moim tekście zawrzeć „także ważne sądy w kwestii rozliczenia zbrodni dyktatury komunistycznej i wad współczesnego wymiaru sprawiedliwości". Stwierdza dalej: „Ziomecki najwyraziściej stawia tezę, z którą zgodzić się absolutnie nie sposób".
Teza ta brzmi: „Problemem jest nie werdykt, ale kara". Jestem przeciwnikiem karania za słowa w ogóle. W tym wypadku jednak werdykt bulwersuje mnie mniej niż kara, skoro Rokita swoich oskarżeń wobec byłego szefa policji nie zdołał podeprzeć wystarczającymi dowodami w sądzie. Ja drakońskie karanie za „przestępstwa" popełniane za pomocą ust uważam za zagrożenie dla demokracji, Rokita – za prywatny problem osób skazanych. Istotnie się więc różnimy w tym punkcie.
Powtórzę, co mnie alarmuje. Na naszych oczach kształtuje się praktyka sądów, w której w sprawach o zniesławienie nakazuje się obywatelom wykupowanie sprostowań w mediach – w praktyce tak kosztownych, że skazują przegraną stronę na nędzę lub banicję z kraju. W takiej właśnie sytuacji, o ile rozumiem, znalazł się Jan Rokita po uprawomocnieniu się niekorzystnego dla niego wyroku. Dwóch innych prawicowych polityków dostało podobnie rujnujące nakazy za pomówienia, tyle że ratują ich chyba wysokie diety europosłów. Takie karanie za słowa, uważam, prowadzi do zmrożenia debaty publicznej.
Były poseł upiera się tymczasem, że problemem w jego procesie jest tylko werdykt – bo jest niesłuszny. Jest przekonany, że co do faktów w sprawie to on ma rację, nie sądy wszystkich instancji. W opublikowanej wczoraj odpowiedzi na mój artykuł próbował przekonać o tym czytelników „Rzeczpospolitej". Przyznaję, jego wyjaśnienia robią wrażenie – szczególnie jeśli ktoś pamięta ponure realia ostatniej dekady komunizmu w Polsce.