Nadspodziewanie owocne jest zboczenie w te rejony sieci, w których możemy dowiedzieć się wreszcie, kim jest pani Jola Rutowicz. Ku naszemu zdumieniu, rozgłasza się też tam wieść, że to Piotr Kraśko wylansował podobno w naszym sarmackim kraju krawaty w kolorze liliowym. Fenks, pani Jolu. Czyli jest jeszcze gorzej. Mister elegantiorum w postaci Kraśki miał, niestety, do czynienia z wczorajszą, trzecią rocznicą prezydencką.
Język jest mową naszych matek. Muzykę jego brzmień poznajemy przez pół roku, zanim wydamy z siebie pierwszy krzyk. Język i trochę ziemi – tylko z tym wychodzimy naprawdę z polskiego, wspólnego tysiąca lat. To najcenniejszy depozyt. Sprawa poważna. Dzięki niemu mowa Mieszka z roku dziewięćsetnego jest dla nas zrozumiała, a mowa rówieśnika z kraju Basków niespecjalnie. Nasz język literacki jest standardem wykwintnym i użytecznym.
By pojąć działanie standardu dźwiękowego języka – kodu komunikacyjnego – wystarczy odpalić w sieci pierwszy lepszy odcinek serii BBC o detektywie Poirot. Snob, który w nas się panoszy może wówczas zaznać miłej nagrody. W filmie o genialnym imigrancie o wiele bardziej trafia do nas angielszczyzna arystokratycznej lady, niż język dozorcy czy listonosza. Zarazem, choć rzadko kto jest absolwentem Oksfordu, nikt nie wątpi, że Poirot Anglikiem nie jest. To słychać. W takiej chwili wprost za koszulę chwytamy standard – kod języka wysokich norm uczonych w szkole. Dzięki normom brzmieniowym języka literackiego szybciej, jako Polacy, zrozumiemy prezentera niemieckiej telewizji, niż kierowcę berlińskiego autobusu. Przemówienie Baracka Obamy, niż angielszczyznę marynarza żeglugi dookoła Korsyki.
Nasz język to dziedziczny system fonologiczny - zestaw brzmień najwyższej jakości do użytku wspólnego wykształconych Mazurów, Mazowszan, Podhalan, Kaszubów, Wielkopolan, Ślązaków... Jeden standard, jedna norma, jeden wzór. Co dzieje się z systemem wysokich norm, gdy nasze uszy, czy chcemy czy nie, łowią z powietrza nieustannie wszystko, co wokół dźwięczy, a w mózgu pamięć i słuch fonematyczny niestrudzenie i bezkrytycznie zapisują, jak leci? W tym walczyku nie mamy szans. Będziemy mówić tak, jak słyszymy. Jeżeli słuchać będziemy mowy niechlujnej, nasz system zmieni się w kod niechlujny, prostacki. Nie mówmy złymi dźwiękami, nie takimi słowami, językiem ludów niepiśmiennych. Już bardzo dawno zeszliśmy z drzew i mamy swój język wypróbowany w ogniu wiekowej literatury. Obce, wadliwe dźwięki, słowa znikąd, z żadnego systemu, z żadnej kultury, z żadnej literatury niedopuszczalne winny być w mediach. Zwłaszcza w telewizji trzeba nam o mowę dbać. Bo nawet pismo jest tylko znakiem, często niedoskonałym zapisem żywego języka, co jest dla nas jasne w angielskim, ale z polskim jest przecież tak samo.
Czy wobec powyższych argumentów, z których niejeden zapisany jest w Konstytucji, długo jeszcze trzeba czekać na czas językowej odnowy w „Wiadomościach" TVP I? Odrodzenia się modą feniksa z tego pogorzeliska? Mamy w dodatku nie tylko Ustawę o Języku Polskim, ale i tę O Radiofonii i Telewizji. Mówią w nich o wadze polszczyzny chyba nie na niby, dla żartu, dla picu, na odczepnego. Ludzie mediów otoczeni są nimbem ideału urody i szyku. Uszy i pamięć słuchowa każdego człowieka są jeszcze bardziej bezkrytyczne. Wobec fatalnych wzorów języka bezbronne są tym bardziej im bardziej właściciel pracowitego mózgu i zmysłu słuchu poddaje się przemożnemu urokowi modnisia z ekranu. To jest groźne, nawet gdy chodzi o słówka na pozór niewinne i krótkie.