W związku z tym, podobnie jak większość sensownych inicjatyw w naszym kraju, został zignorowany, bo przecież media wolą, kiedy Wałęsa straszy Kaczyńskim albo atakuje gejów. Kiedy zaś mówi o wadze robotniczego protestu w 1980 roku, nikt go nie chce słuchać.
W znacznym stopniu sam jest sobie winien, bo zrobił wiele, by nie traktowano go poważnie. Ale przecież nie tylko o to idzie. Pamiętam doskonale, że już na samym początku lat 90., tuż po pierwszych, częściowo wolnych wyborach, ludzie „Solidarności” stali się celem ironicznych dowcipów jako „styropianowcy” (ci, którzy spali na styropianie w Stoczni Gdańskiej) czy też „etosowcy” (szlachetne słowo etos szybko nabrało w tamtym czasie pejoratywnego znaczenia). Trudno mi to było zrozumieć, bo bohaterów „Solidarności” podziwiałem wtedy i podziwiam wciąż. Nawet jeśli dziś więcej wiem o ich słabościach, przede wszystkim widzę w nich ludzi, którym zawdzięczamy wolność. O tym, dlaczego mit zwycięskiego robotniczego protestu tak szybko został zniszczony, można by napisać książkę, a na potrzeby felietonu niezbędny jest skrót.
Tak więc, moim zdaniem, główne przyczyny to po pierwsze, niezrozumienie opozycyjnych elit, że potrzebujemy czytelnego symbolu zwycięstwa nad komunizmem, naszych tańców na ulicach, prawdziwego radosnego święta. A po drugie – i to jest wbrew pozorom bardzo istotne – brakuje dzieła sztuki, które stałoby się pomnikiem Sierpnia ’80. Tak, wiem, że powstał „Człowiek z żelaza” Andrzeja Wajdy, ale trudno powiedzieć, aby był to film wybitny, a poza tym mocno przynależał do swoich czasów lat 1980–1981, po dekadzie stracił całą swoją siłę. Co przyniósł nam początek lat 90.? „Psy” Pasikowskiego gloryfikujące postać esbeka, gdzie dawni prześladowcy wyśmiewają dawnych bohaterów, m.in. w parodii „Ballady o Janku Wiśniewskim”.
Pytanie, czy Sierpień’80 doczeka się swojego arcydzieła, popkulturowej ikony, wciąż pozostaje jednak otwarte. Zwłaszcza w związku z oczekiwaną za miesiąc premierą „Wałęsa – człowiek z nadziei”. Nie tracę nadziei, że może to być brakujące ogniwo w historii naszej kultury, choć to, że film Andrzeja Wajdy podoba się samemu Lechowi Wałęsie, musi trochę niepokoić. W ostatnich latach posiadł, niestety, zaskakującą u dawnego ludowego trybuna przypadłość rozmijania się ze zbiorowymi emocjami.