Memches: Koniec dziejów nie nadszedł

Gabinet Donalda Tuska prowadzi dziś politykę zagraniczną, która nie różni się bardzo od tego, co rządy Prawa i Sprawiedliwości postulowały w latach 2005–2010 – pisze publicysta „Rzeczpospolitej".

Publikacja: 14.11.2013 01:00

Filip ?Memches

Filip ?Memches

Foto: Fotorzepa, Magda Starowieyska Magda Starowieyska

Niedawne wypowiedzi Romana Kuźniara i Krzysztofa Liska na temat roli Edwarda Snowdena w światowej aferze podsłuchowej obnażyły rozbieżności w obozie władzy w Polsce.

Przypomnijmy, doradca prezydenta do spraw międzynarodowych pochwalił byłego pracownika amerykańskich specsłużb za to, że ten ujawnił stosowane przez nie metody szpiegowskie. Snowden wyraził gotowość złożenia zeznań przed specjalną komisją Bundestagu po tym, gdy pojawiła się informacja o rzekomym podsłuchiwaniu Angeli Merkel przez Agencję Bezpieczeństwa Narodowego (NSA).

Zdaniem Kuźniara Amerykanin powinien otrzymać Nagrodę Sacharowa, którą Parlament Europejski przyznaje w dowód uznania za walkę na rzecz praw człowieka. Prezydencki minister dodał też, iż w zaistniałej sytuacji Europa zachowała się zbyt łagodnie, a więc i mało solidarnie wobec Niemiec.

Kuźniarowi odpowiedział europoseł Platformy Obywatelskiej Krzysztof Lisek. Zaangażowany on jest w monitorowanie polityki rosyjskiej na Kaukazie. Był szefem misji obserwacyjnej PE na ostatnie wybory prezydenckie w Gruzji. Na Twitterze napisał: „Snowden jest zdrajcą i rosyjskim szpiegiem", a słowa Kuźniara napiętnował jako sprzeczną z polską racją stanu „głupią i nieprzemyślaną prowokację".

Jak się odróżnić

Doradca prezydenta nie od dziś wywołuje emocje swoimi dość wyrazistymi opiniami. Dwa główne zarzuty, jakie się pod jego adresem pojawiają, to obsesyjny antyamerykanizm i ślepa prorosyjskość. O Kuźniarze głośno się zrobiło w roku 2007, kiedy został zwolniony ze stanowiska dyrektora Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Kością niezgody między politologiem a rządem PiS była ocena pomysłu rozmieszczenia w Polsce elementów tarczy antyrakietowej. Kuźniar ten pomysł poddał druzgocącej krytyce.

Pół roku później PO wygrała wybory parlamentarne. Powstał rząd Donalda Tuska, w którym Kuźniar został doradcą ówczesnego ministra obrony narodowej Bogdana Klicha. Ekipa Platformy realizowała politykę zagraniczną zgodną z ówczesnymi przekonaniami obecnego prezydenckiego ministra. Polska w relacjach z USA zaczęła szermować argumentem swojej podmiotowości.

Można było odnieść wrażenie, że rząd PO chciał się odróżnić od pisowskich poprzedników asertywnością wobec Wuja Sama i zarazem ocieplić stosunki z Niemcami (jako lokomotywą Unii Europejskiej) oraz Rosją. Znaczący gest stanowiło to, że Polska przestała blokować zawarcie umowy unijno-rosyjskiej (blokada ta stanowiła odpowiedź na próby poróżnienia krajów UE, chociażby w kwestiach wspólnego bezpieczeństwa energetycznego), a Rosja w zamian zniosła embargo na polskie mięso.

Wróg tylko w Polsce

W tamtym czasie obóz rządowy przemawiał jednym głosem. Warto odnotować tu dwie debaty, które odbyły się w roku 2008 w Warszawie, a które zorganizował „Dziennik". Adwersarzami polskich polityków byli neokonserwatywni ideolodzy polityki zagranicznej prezydenta George'a W. Busha: w pierwszej debacie Radosław Sikorski spierał się z Robertem Kaganem, w drugiej zaś Roman Kuźniar z Joshuą Muravchikiem. Polacy nie mieli litości dla przybyszów zza oceanu.

Sikorski nie omieszkał wypomnieć Kaganowi i Jałty, i wiz. Uderzał w tony historyczne: „dla nas najbardziej traumatycznym doświadczeniem XX wieku było to, że mieliśmy sojuszników, którzy, gdy przyszło co do czego, nie znaleźli woli ani sposobu, żeby nam pomóc". Wreszcie deklarował: „My będziemy wam pomagać w rozprzestrzenianiu demokracji we wspólnym interesie, pod warunkiem, że wy będziecie nam od czasu do czasu dawać dowody na to, że tradycyjna rola NATO nadal obowiązuje i nie musimy się bać o nasze bezpieczeństwo (...) Polska chce być jednocześnie sojusznikiem USA i lojalnym Europejczykiem, który wspiera coraz silniejszą, lepiej zdefiniowaną politykę zagraniczną Unii".

Z kolei Kuźniar wypalił Muravchikowi, że przegrana Busha w zbliżających się wtedy wyborach byłaby „wartością samą w sobie", i dał jasno do zrozumienia, że kibicuje Barackowi Obamie. Nie szczędził też ostrych sformułowań: „jest cały szereg inicjatyw, które Ameryka mogłaby podejmować, biorąc pod uwagę swoją szczególną odpowiedzialność mocarstwa uprzywilejowanego, ale chodzi o rzeczy poważne, a nie o jakieś dyrdymały w postaci czwartej wojny światowej z islamofaszyzmem czy tarczy antyrakietowej. W Polsce w to, że »missile defence« [obrona antybalistyczna] dotyczy Iranu, nikt nie wierzy. Może dzieci w przedszkolach". Ówczesny doradca szefa MON oświadczył, że przyszłość świata należy do soft power, która jest domeną bardziej UE niż NATO.

Ten kurs w polskiej polityce zagranicznej obowiązywał do roku 2010, a więc do chwili, kiedy obóz rządowy stracił swojego głównego wewnątrzkrajowego przeciwnika w Pałacu Prezydenckim. Bo przypomnijmy, logika walki z Lechem Kaczyńskim skłoniła nawet PO do tego, żeby podjąć za plecami prezydenta rozmowy ze stroną rosyjską w celu wyłączenia go z uroczystości z okazji 70. rocznicy zbrodni katyńskiej.

Momentami można było odnieść wrażenie, że dla rządu Tuska nie ma wrogów za granicą, a jedynie jest wróg w Polsce, czyli PiS. Wpisywało się to w przejętą od lewicowo-liberalnych mainstreamowych mediów narrację końca dziejów, którą szermowała Platforma: nasz kraj jest bezpieczny, bo dziś już w Europie nikt wojen nie prowadzi, unikamy za wszelką cenę napięć w stosunkach międzynarodowych i musimy się tylko przeciwstawić awanturnikom na naszym rodzimym podwórku, których jedynymi sojusznikami są tacy sami awanturnicy za oceanem.

Kiedy zaś w roku 2009 (w dniu szczególnym, bo w 70. rocznicę napaści ZSRR na Polskę) Amerykanie zakomunikowali, że nie będą budować elementów tarczy w Polsce, obóz rządowy zrobił dobrą minę do złej gry.

Opcja antyrosyjska

Kilka miesięcy po katastrofie smoleńskiej zaczęło się jednak coś zmieniać. Zwłaszcza biorąc pod uwagę różnice, jakie pojawiły się między ośrodkiem prezydenckim z Bronisławem Komorowskim na czele (i doradzającym mu Romanem Kuźniarem) a premierem i MSZ. W grudniu 2010 roku z wizytą do Polski przybył ówczesny prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew. Media kibicujące PO przedstawiały tę wizytę jako wydarzenie przełomowe, otwierające nowy rozdział w dwustronnych stosunkach po pięciu latach nocy pisowskiej. Dwa miesiące potem Komorowski zaprosił Rosję do prac Trójkąta Weimarskiego.

Tymczasem rząd Tuska coraz bardziej zmuszony był reagować na rzeczywistość odbiegającą od lansowanej  przez siebie za prezydentury Kaczyńskiego optymistycznej narracji. Tak było w roku 2010, kiedy Komisja Europejska – w osobie komisarza do spraw energii, Niemca Günthera Oettingera – wskazywała na sprzeczność niektórych zapisów w przygotowanej nowej polsko-rosyjskiej umowie gazowej z prawem unijnym. W tle tych uwag pojawiała się rzecz jasna kwestia uzależnienia energetycznego Polski od Rosji. W rządzie doszło w sprawie umowy do rozbieżności – znamienne, że opcję prounijną, a zatem – jak można było to interpretować – antyrosyjską, reprezentowali Tusk i Sikorski.

Zimnym prysznicem dla ekipy Tuska okazał się na początku roku 2011 raport MAK, który obarczając całkowitą winą za katastrofę smoleńską generała Andrzeja Błasika i pilotów polskiego samolotu, uderzył w argumenty proplatformerskiego establishmentu o prowadzonym obiektywnie przez Rosjan śledztwie i znakomicie układającej się przy nim współpracy polsko-rosyjskiej.

Nie powinno zatem dziwić, że rok temu Sikorski chciał podnieść napięte relacje między Warszawą a Moskwą na poziom wielostronnych stosunków międzynarodowych i poprosił szefową unijnej dyplomacji Catherine Ashton, żeby w trakcie zbliżającego się wtedy szczytu UE–Rosja upomniała się o zwrot wraku tupolewa Polsce. Nic to nie dało, ale za to pokazało, że rządowi polskiemu coraz trudniej przychodzi udawanie, że jest super.

Demonizowanie USA

Ciągnąca się od kilku miesięcy afera podsłuchowa świadczy o tym, że żadnego końca dziejów się nie doczekaliśmy, a koncert mocarstw trwa w najlepsze. Rosja za prezydentury Miedwiediewa, wbrew nadziejom zachodnich elit, wewnętrznie się nie zliberalizowała ani – jeśli chodzi o politykę zagraniczną – nie stała się bardziej prozachodnia, a Barack Obama po powtórnym wyborze na prezydenta zaostrzył wobec Moskwy kurs.

Przejawem tego była chociażby przyjęta w zeszłym roku przez obie izby Kongresu USA „ustawa Magnitskiego", zabraniająca udzielania wiz wjazdowych do Ameryki rosyjskim funkcjonariuszom państwowym współodpowiedzialnym za śmierć w areszcie w roku 2009 adwokata Siergieja Magnitskiego. Proamerykański zwrot, jaki możemy zauważyć od jakiegoś czasu w polityce ekipy Tuska, jest więc konsekwencją pewnych tendencji w skali światowej. I tak też należy odczytywać słowa, jakie padły z ust Johna Kerry'ego, który będąc niedawno w Warszawie, zapowiedział budowę tarczy antyrakietowej w Polsce.

Kiedy więc Roman Kuźniar sugeruje, że czarnym charakterem stosunków międzynarodowych są USA, to można dojść do wniosku, iż nie widzi lub nie chce widzieć, że narracja o złej wojującej Ameryce i dobrej pokojowej Unii się nie sprawdziła.

W swojej, wydanej w tym roku, książce „My, Europa" prezydencki minister występuje jako patriota Starego Kontynentu, który odwołuje się do koncepcji wysuwanych przez chadeckich ojców założycieli UE. Kuźniar okazuje się w tej publikacji realistą i nie lekceważy tego, co dzieli europejskie państwa. Kierunek polityki zagranicznej, jaką wskazuje doradca prezydenta, jest zasadniczo słuszny.

Problem tkwi w tym, że poglądy Kuźniara wyraża nie tylko wymieniona książka. W wielu jego wypowiedziach pobrzmiewa echo geopolitycznej wizji Charlesa de Gaulle'a, w której (w przeciwieństwie do linii Konrada Adenauera) mamy demonizowanie międzynarodowej roli USA i postrzeganie Rosji jako kraju potencjalnie przyjaznego Zachodowi. Tyle że gaullizm pod tym względem nie znalazł potwierdzenia w rzeczywistości. Żadne afery podsłuchowe nie przekreślą faktu, że sojusznikiem Unii pozostaje Ameryka.

Lepsza wersja PiS

Ale jest jeszcze coś – historia zatacza koło. I Romanowi Kuźniarowi przytrafiają się wypowiedzi, które w jego przypadku jawią się jako paradoksalne. Tak było półtora roku temu, kiedy zaatakował PiS jako „pożytecznych idiotów" Rosji, stwierdzając, że Rosja nie potrzebuje w naszym kraju wasala, bo takiego nie znajdzie, lecz kogoś, kto będzie nią straszył i destabilizował tym samym polską politykę zagraniczną.

Takie wypowiedzi mieszczą się z kolei w retoryce Radosława Sikorskiego. A ten od paru lat prowadzi politykę, która w zasadniczych założeniach (inaczej z praktycznym wykonaniem) nie różni się od tego, co PiS postulował w latach 2005–2010. Może PO postanowiła być po prostu lepszą wersją PiS. I dlatego naśladując tę partię, usiłuje zarazem na wszelkie sposoby ją kompromitować.

Niedawne wypowiedzi Romana Kuźniara i Krzysztofa Liska na temat roli Edwarda Snowdena w światowej aferze podsłuchowej obnażyły rozbieżności w obozie władzy w Polsce.

Przypomnijmy, doradca prezydenta do spraw międzynarodowych pochwalił byłego pracownika amerykańskich specsłużb za to, że ten ujawnił stosowane przez nie metody szpiegowskie. Snowden wyraził gotowość złożenia zeznań przed specjalną komisją Bundestagu po tym, gdy pojawiła się informacja o rzekomym podsłuchiwaniu Angeli Merkel przez Agencję Bezpieczeństwa Narodowego (NSA).

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Psychoterapeuci: Nowy zawód zaufania publicznego
analizy
Powódź i co dalej? Tak robią to Brytyjczycy: potrzebujemy wdrożyć nasz raport Pitta
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Joe Biden wymierzył liberalnej demokracji solidny cios
Opinie polityczno - społeczne
Juliusz Braun: Religię w szkolę zastąpmy nowym przedmiotem – roboczo go nazwijmy „transcendentalnym”
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Opinie polityczno - społeczne
Skrzywdzeni w Kościele: Potrzeba transparentności i realnych zmian prawnych
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska