Jakub Strzyczkowski, dziennikarz radiowej Trójki, popełnił straszną zbrodnię: podczas jednej z audycji zapytał swoich gości, a także słuchaczy, czy istnieje dyktatura mniejszości seksualnych. Wkrótce do Strzyczkowskiego dobrali się homoseksualni cenzorzy, paradoksalnie potwierdzając ostrzegawczą tezę zawartą w tytule programu.
To nie pierwsze wystąpienie homoseksualnych działaczy (w tym wypadku oświadczenie w sprawie audycji opublikowała Kampania Przeciwko Homofobii oraz odezwała się rewolucyjnie czujna „Gazeta Wyborcza"), którzy życzą sobie wprowadzenia wybiórczej cenzury, zgodnej z ich własnym politycznym interesem.
Aktywiści seksualnych mniejszości zawsze będą twierdzić, że to oni są prześladowani i dyskryminowani, bo taka jest ich strategia
Zbrodnicze oczekiwanie
Ten akurat przypadek jest jednak szczególnie ciekawy z dwóch powodów. Po pierwsze, dlatego że dotyczy pytania całkowicie neutralnego i uzasadnionego, które jednak z punktu widzenia homodziałaczy okazuje się zbyt śmiałe. Ba, ma nawet być przykładem mowy nienawiści. Po drugie, ponieważ trafiło akurat na dziennikarza, którego trudno posądzać o wojowniczą postawę wobec politycznej poprawności i pomysłów homolobby. Strzyczkowski nie jest ostrym publicystą któregoś z konserwatywnych tygodników, ale modelowym dziennikarzem publicznych mediów, który przed mikrofonem własne poglądy chowa do kieszeni. Tym razem jednak okazało się, że już nie tylko odpowiedź na zawarte w temacie programu pytanie może być niesłuszna. Zbrodnicze jest samo jej oczekiwanie.
Wydawałoby się, że Strzyczkowski zrobił wszystko, co można było, aby uniknąć zarzutów. Do udziału w audycji zaprosił gości z różnych stron, w tym dwoje działaczy homoseksualnych, którzy mogli się swobodnie wypowiedzieć, zaś temat sformułował – jak zwykle zresztą – jako pytanie, ale to wciąż za mało.