Rząd Mateusza Morawieckiego przystępuje do wielkiej operacji zwalniania z pracy urzędników. Media są pełne doniesień o stosownych naradach, są wyznaczeni odpowiedzialni za całą operację, w urzędach zaczynają się bać. Ożywiły się związki zawodowe (np. w ZUS), wzmogły plotki na ministerialnych korytarzach, na sile przybrały gesty poddańcze i akty zawierzenia wobec przełożonych. Nie wiem, być może o to tylko chodzi, bo sens tej operacji wydaje mi się wątpliwy. Politycznie może się opłacać – naród nie lubi administracji, zwanej biurokracją lub urzędasami. To dziedzictwo wielu lat, kiedy państwo używało przemocy, w tym administracyjnej, wobec swoich obywateli, jawiąc się jako instrument opresji. Swoje zrobiło najgłupsze hasło niektórych polityków „tanie państwo", które nadal ma spory rezonans społeczny. Ale fakt, że nie ma ono nic wspólnego z dobrym i sprawnym państwem, umyka uwadze obywateli i polityków.
Pamięć instytucjonalna
Zacząć warto od tego, że Polska ma słabą i mało liczną administrację. Pracuje w niej (nie piszę o całym sektorze publicznym) nieco ponad 430 tys. osób, z czego ponad ćwierć miliona w administracji samorządowej. Statystyki dodają do tego często jeszcze pracowników sektora usług społecznych – ZUS, KRUS, mundurowe biura emerytalne – niekiedy także żołnierzy i funkcjonariuszy służb mundurowych, a także pracowników usług publicznych – nauka, edukacja, służba zdrowia, kultura itp. Stąd rodzą się liczby przekraczające miliony, które wzburzają opinię publiczną. Oczywiście to fałsz, bo tak naprawdę, jeśli chodzi o zatrudnienie w administracji i usługach publicznych należymy do średniaków w Europie. Odsetek zatrudnionych w sektorze publicznym jest znacznie większy w krajach, których obywatele oceniają je jako przyjazne do życia: Norwegii, Szwecji, Danii czy Finlandii. Dodajmy, że w tych krajach pracownicy sfery publicznej zarabiają nieporównywalnie więcej niż w Polsce.
My zostaniemy przy urzędnikach, bo o nich mi tutaj głównie chodzi. Te 400 tysięcy to dużo, czy mało? To zależy, czego oczekujemy od państwa. Jeśli ma być inne, niż znamy do tej pory, czyli bardziej sprawne, ufające obywatelowi i wyręczające go w rozmaitego rodzaju formalnościach, to niedużo.
Pamiętajmy przy tym, że urzędnik to pamięć instytucjonalna państwa. To nie tylko wiedza o prawie i stanach faktycznych, ale też o ryzyku towarzyszącym każdej decyzji, spodziewanych oraz możliwych jej skutkach. O utartych zwyczajach i obyczajach oraz niepisanych zasadach działania. To więc przede wszystkim niezbywalne kompetencje. Stąd w cywilizowanych krajach zinstytucjonalizowano kadrę urzędniczą, nadając jej specjalny status pracowniczy i merytoryczny. Chodzi nie tylko o wysokie kryteria naboru, ale i o gwarancje pracy w tym zakresie, w jakim dany urzędnik ma największą wiedzę i doświadczenie. Dlatego też zabrania się im udziału w polityce.
Ministrowie przychodzą i odchodzą, a na wielu przykładach można wykazać, że często wszystko im jedno, jakim działem administracji kierują, bo nie tak rozumieją swoją rolę. Ostatnie lata przyniosły także upadek rangi i kompetencji wiceministrów. To już nie są specjaliści od zadań realizowanych w określonych działach administracji rządowej, lecz politycy, którym „coś dano", aby zgadzał się parytet polityczny i zostały zaspokojone ich ambicje. Dobrym przykładem jest tu minister Janusz Kowalski, o którym nie wiadomo, za co konkretnie odpowiada w Ministerstwie Aktywów Państwowych, ale wszystkim znane są jego poglądy na rozmaite tematy natury ideowo-politycznej.