Bronię urzędników

Państwo można uczynić przyjaznym obywatelowi bez odchudzania administracji, która już i tak jest mała i słaba – pisze były szef MSWiA.

Aktualizacja: 04.10.2020 18:15 Publikacja: 04.10.2020 18:00

Krzysztof Janik

Krzysztof Janik

Foto: Fotorzepa/Rafał Guz

Rząd Mateusza Morawieckiego przystępuje do wielkiej operacji zwalniania z pracy urzędników. Media są pełne doniesień o stosownych naradach, są wyznaczeni odpowiedzialni za całą operację, w urzędach zaczynają się bać. Ożywiły się związki zawodowe (np. w ZUS), wzmogły plotki na ministerialnych korytarzach, na sile przybrały gesty poddańcze i akty zawierzenia wobec przełożonych. Nie wiem, być może o to tylko chodzi, bo sens tej operacji wydaje mi się wątpliwy. Politycznie może się opłacać – naród nie lubi administracji, zwanej biurokracją lub urzędasami. To dziedzictwo wielu lat, kiedy państwo używało przemocy, w tym administracyjnej, wobec swoich obywateli, jawiąc się jako instrument opresji. Swoje zrobiło najgłupsze hasło niektórych polityków „tanie państwo", które nadal ma spory rezonans społeczny. Ale fakt, że nie ma ono nic wspólnego z dobrym i sprawnym państwem, umyka uwadze obywateli i polityków.

Pamięć instytucjonalna

Zacząć warto od tego, że Polska ma słabą i mało liczną administrację. Pracuje w niej (nie piszę o całym sektorze publicznym) nieco ponad 430 tys. osób, z czego ponad ćwierć miliona w administracji samorządowej. Statystyki dodają do tego często jeszcze pracowników sektora usług społecznych – ZUS, KRUS, mundurowe biura emerytalne – niekiedy także żołnierzy i funkcjonariuszy służb mundurowych, a także pracowników usług publicznych – nauka, edukacja, służba zdrowia, kultura itp. Stąd rodzą się liczby przekraczające miliony, które wzburzają opinię publiczną. Oczywiście to fałsz, bo tak naprawdę, jeśli chodzi o zatrudnienie w administracji i usługach publicznych należymy do średniaków w Europie. Odsetek zatrudnionych w sektorze publicznym jest znacznie większy w krajach, których obywatele oceniają je jako przyjazne do życia: Norwegii, Szwecji, Danii czy Finlandii. Dodajmy, że w tych krajach pracownicy sfery publicznej zarabiają nieporównywalnie więcej niż w Polsce.

My zostaniemy przy urzędnikach, bo o nich mi tutaj głównie chodzi. Te 400 tysięcy to dużo, czy mało? To zależy, czego oczekujemy od państwa. Jeśli ma być inne, niż znamy do tej pory, czyli bardziej sprawne, ufające obywatelowi i wyręczające go w rozmaitego rodzaju formalnościach, to niedużo.

Pamiętajmy przy tym, że urzędnik to pamięć instytucjonalna państwa. To nie tylko wiedza o prawie i stanach faktycznych, ale też o ryzyku towarzyszącym każdej decyzji, spodziewanych oraz możliwych jej skutkach. O utartych zwyczajach i obyczajach oraz niepisanych zasadach działania. To więc przede wszystkim niezbywalne kompetencje. Stąd w cywilizowanych krajach zinstytucjonalizowano kadrę urzędniczą, nadając jej specjalny status pracowniczy i merytoryczny. Chodzi nie tylko o wysokie kryteria naboru, ale i o gwarancje pracy w tym zakresie, w jakim dany urzędnik ma największą wiedzę i doświadczenie. Dlatego też zabrania się im udziału w polityce.

Ministrowie przychodzą i odchodzą, a na wielu przykładach można wykazać, że często wszystko im jedno, jakim działem administracji kierują, bo nie tak rozumieją swoją rolę. Ostatnie lata przyniosły także upadek rangi i kompetencji wiceministrów. To już nie są specjaliści od zadań realizowanych w określonych działach administracji rządowej, lecz politycy, którym „coś dano", aby zgadzał się parytet polityczny i zostały zaspokojone ich ambicje. Dobrym przykładem jest tu minister Janusz Kowalski, o którym nie wiadomo, za co konkretnie odpowiada w Ministerstwie Aktywów Państwowych, ale wszystkim znane są jego poglądy na rozmaite tematy natury ideowo-politycznej.

Panie premierze, zanim zaczniemy zwalniać, uporządkujmy zatem kadrowo, organizacyjnie i merytorycznie kierownictwa resortów. Zdefiniujmy zadania i kompetencje sekretarzy i podsekretarzy stanu, rozliczajmy ich z tego. Rewolucję robi się od dołu, porządki od góry.

Kwiaty zamiast procedury

To wszystko nie znaczy, że administracja publiczna nie wymaga zmian. Problem tkwi w jakości pracy administracji i w jej modelu, w stosunku do obywatela, w jakości zatrudnionych i technice oddanej im do dyspozycji. Spróbujmy zatem spojrzeć na niektóre propozycje, które warto rozważyć, aby państwo polskie stało się przyjaznym obywatelowi.

Zacznijmy od relacji urząd–obywatel. Opowiadam się za takim rozwiązaniem, które do minimum ogranicza kontakt obywatela z urzędem. Nie chodzi li tylko o wykorzystanie łączności elektronicznej, idzie o uczynienie jej podstawową formą tego kontaktu. To wymaga nakładów na cyfryzację administracji, ale także na edukację obywateli, na powszechną dostępność internetu.

Policzmy koszty społeczne prostej operacji. Załóżmy, że obywatel potrzebuje mapy geodezyjnej swojej posiadłości – musi w tej sprawie złożyć przynajmniej dwie wizyty w urzędzie. Raz, by ją zamówić, dwa – aby odebrać wydruk. Za każdym razem musi pobrać numerek, odczekać w kolejce do okienka, potem do kasy, potem znów do okienka. To odciąga go od pracy zawodowej, zmusza do wydatków na transport, powoduje dyskomfort niepewności (potrzebny akt notarialny czy nie?). To też kosztuje, najpierw obywatela, potem państwo, czyli nas wszystkich. Taniej by wyszło, gdyby taki wniosek można było złożyć przez internet i tą drogą otrzymać potrzebne dokumenty. I gdyby można to było zrobić z domu, przed pracą albo po niej.

Jeszcze taniej byłoby, gdyby urzędnik siedział w domu. W Walii nie spotkamy już wielkich urzędów i zaludniających je urzędników. Tam obywatel składa stosowną prośbę pod jednym adresem (internetowym lub przez sekretarkę telefoniczną), operator przekazuje go kompetentnemu urzędnikowi, a ten nawiązuje kontakt z obywatelem i załatwia sprawę. Taki urzędnik nie siedzi w urzędzie, to urząd wynajmuje u niego w mieszkaniu powierzchnię biurową, zapewniając z tego tytułu dodatkowe dochody. Obydwie strony są zadowolone, a budżet też się cieszy, bo utrzymanie wielkich i ponurych gmachów administracyjnych kosztuje.

Ale idźmy dalej. Spróbujmy obywatela w ogóle uwolnić od procedury administracyjnej. Zacznijmy od najprostszych rzeczy. Metryka dla nowonarodzonego to kwestia pomiędzy szpitalem a urzędem stanu cywilnego. Szpital ustala z rodzicami imiona nowego obywatela, a urzędnik przynosi rodzicom stosowne dokumenty, może nawet robi to sam wójt, z kwiatami oczywiście i najlepszymi życzeniami. Wszak urodził się nowy podatnik, jak tu się nie cieszyć.

A liczne uzgodnienia, zbierane pieczątki, korespondencja pomiędzy wydziałami, referatami, urzędami rządowymi i samorządowymi? Cóż to obywatela obchodzi? To powinna być sprawa dobrych urzędników i niezbędnego systemu informatycznego, który powinien być interoperacyjny i kompleksowy, pozwalający na pozyskanie wszystkich informacji potrzebnych do podjęcia decyzji.

Pan od spinaczy się nie spóźnia

Takich prostych rozwiązań świat wymyślił już wiele. Część się przyjmie w naszej kulturze administracyjnej, część zapewne nie, bo już „za cara tak było" i opór przed zmianami jest i będzie duży. Ale może by znalazł się w rządzie ktoś, kto by się tym na serio zajął? I zaczął od atestacji stanowisk pracy, zobaczył, jak wygląda ich opis, ile jest warta realizacja poszczególnych zadań i jak wyglądają sposoby i narzędzia ich egzekwowania.

Może trzeba zmienić system wyceniania pracy urzędników i ścieżki ich awansowania. W polskiej administracji często bywa i tak, że więcej zarabia pan od kupowania spinaczy (bo ma dłuższy staż pracy i się nie spóźnia do roboty) niż człowiek odpowiadający za realizację ważnego zadania państwowego, od którego wymaga się znajomości skomplikowanego prawa i kreatywności w jego stosowaniu. I który jest ważniejszy od ministra, bo przygotowuje projekty jego decyzji. Ale „jeszcze młody, wicie rozumicie, jeszcze się doczeka awansu".

W cesarskich Prusach było 18 kategorii urzędniczych i system awansowy wcale nie opierał się na funkcjach. U nas urzędnik dojdzie do zastępcy dyrektora departamentu i koniec, trzeba szukać lepszej roboty. Albo pogodzić się z tym stanem rzeczy i pilnować, aby mnie nie wyrzucili, bo zmieniła się władza polityczna.

Krzysztof Janik – były szef

Ministerstwa Spraw Wewnętrznych

i Administracji w rządzie Leszka

Millera i były przewodniczący SLD,

poseł wielu kadencji. Po odejściu

z polityki adiunkt w Krakowskiej

Akademii im. Andrzeja Frycza

Rząd Mateusza Morawieckiego przystępuje do wielkiej operacji zwalniania z pracy urzędników. Media są pełne doniesień o stosownych naradach, są wyznaczeni odpowiedzialni za całą operację, w urzędach zaczynają się bać. Ożywiły się związki zawodowe (np. w ZUS), wzmogły plotki na ministerialnych korytarzach, na sile przybrały gesty poddańcze i akty zawierzenia wobec przełożonych. Nie wiem, być może o to tylko chodzi, bo sens tej operacji wydaje mi się wątpliwy. Politycznie może się opłacać – naród nie lubi administracji, zwanej biurokracją lub urzędasami. To dziedzictwo wielu lat, kiedy państwo używało przemocy, w tym administracyjnej, wobec swoich obywateli, jawiąc się jako instrument opresji. Swoje zrobiło najgłupsze hasło niektórych polityków „tanie państwo", które nadal ma spory rezonans społeczny. Ale fakt, że nie ma ono nic wspólnego z dobrym i sprawnym państwem, umyka uwadze obywateli i polityków.

Pozostało 88% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Kacper Głódkowski z kolektywu kefija: Polska musi zerwać więzi z izraelskim reżimem
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Wybory do PE. PiS w cylindrze eurosceptycznego magika
Opinie polityczno - społeczne
Tusk wygrał z Kaczyńskim, ograł koalicjantów. Czy zmotywuje elektorat na wybory do PE?
Opinie polityczno - społeczne
Maciej Strzembosz: Czego chcemy od Europy?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Warzecha: Co Ostatnie Pokolenie ma wspólnego z obywatelskim nieposłuszeństwem