Zabawa w piaskownicy

Czy bylibyśmy gotowi do interwencji na Ukrainie, ryzykując otwarty konflikt z atomowym mocarstwem tuż za naszą granicą? – pyta publicysta.

Publikacja: 08.09.2014 21:00

Wynurzenia wybitnych ekspertów o „atawistycznej rusofilii” Berlina to zbiorowa histeria – twierdzi p

Wynurzenia wybitnych ekspertów o „atawistycznej rusofilii” Berlina to zbiorowa histeria – twierdzi publicysta. Na zdjęciu kanclerz RFN Angela Merkel

Foto: AFP

Red

Niemal codziennie sążniste artykuły wieszczą: „Nie możemy liczyć na Niemcy" (Roman Kuźniar w „Rzeczpospolitej") lub wręcz, że Niemcy są „najlepszym sojusznikiem Putina" (Krzysztof Rak także w „Rz") albo „bombą pod fundamentem Europy" (Paweł Zalewski w „Gazecie Wyborczej"). Krytyka postawy Niemiec w konflikcie rosyjsko-ukraińskim stała się ulubionym zajęciem naszych komentatorów.

Łatwe alibi

Ta krytyka nie zaskakuje. Dotychczasowa strategia Niemiec wobec Rosji - „zmiana poprzez powiązania", „partnerstwo dla modernizacji" - poniosła fiasko, z którego niełatwo im się otrząsnąć. W dodatku bywa, że w poczuciu strategicznej pustki Niemcy chwytają się schematów myślenia i działania adekwatnych bardziej do skompromitowanej polityki niż do nowej rzeczywistości, z Rosją jako agresorem w roli głównej.

Berlin energicznie sprzeciwiał się stałemu rozmieszczeniu wojsk NATO na terytorium wschodnich państw Sojuszu, starając się usilnie trzymać litery rosyjsko-natowskiego porozumienia z 1997 r., które Moskwa w brutalny sposób podeptała. Nietrudno też dziwić się irytacji, jaką budzą u nas pełne wyrozumiałości dla Rosji wypowiedzi różnych publicznych autorytetów w niemieckiej telewizji.

Chyba jednak ulegamy zbiorowej histerii. Czymże innym są bowiem wynurzenia wybitnych ekspertów o „atawistycznej rusofilii" Berlina, który ignoruje jakoby lojalność wobec europejskich wartości i norm (Kuźniar), czy stwierdzenia, że „Niemcy są w stanie wydać swoich europejskich partnerów w ręce Putina i doprowadzić do rozpadu Unii Europejskiej" (Zalewski)?

Emocjonalne i oparte głównie na stereotypach „analizy" nie pozwalają zrozumieć polityki Niemiec i prowadzą do fałszywych wniosków. Zarazem - i przede wszystkim - fala moralnego oburzenia na „ślepotę i tchórzostwo" Berlina staje się łatwym alibi dla unikania otwartej i uczciwej dyskusji nad dylematami, przed którymi Zachód i Polska stoją w obliczu rosyjskiej agresji przeciw Ukrainie.

Polityka Niemiec wobec Rosji i Ukrainy nie jest motywowana naiwnością („Putin zorientuje się, że zbłądził") lub cynizmem („najważniejsze są interesy gospodarcze"). Oczywiście doświadczenie historyczne, m.in. zjednoczenie kraju, powoduje, że Niemcy znacznie bardziej niż my skłonni są wierzyć w możliwość dyplomatycznych kompromisów z Moskwą, a konfrontacyjny styl w polityce zagranicznej nie jest niemiecką specjalnością. W polityce Niemiec interesy gospodarcze i silne lobby prorosyjskie odgrywają bez wątpienia ważną rolę. Ale przedstawianie polityki Berlina jako prostej tego konsekwencji jest świadectwem naiwności właśnie lub złej woli.

Jaka alternatywa

Niemcy wychodzą dziś z założenia, że konfliktu na Ukrainie nie da się rozwiązać siłą. Nikt nie jest w stanie powiedzieć, czy to założenie jest słuszne, ale wydarzenia ostatnich tygodni nie wskazują na to, by było wzięte z księżyca. Na przejściowe sukcesy armii ukraińskiej Rosja odpowiedziała otwartą interwencją zbrojną i wydaje się gotowa (i zdolna) do angażowania większych sił, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Czy Zachód jest gotowy i zdolny wesprzeć Ukrainę w taki sposób, by mogła przesądzić starcie na swoją korzyść? Dotąd opcję wsparcia militarnego Kijowa na dużą skalę wykluczali nie tylko Niemcy (choć oni bardzo aktywnie), ale też USA i inni partnerzy, łącznie z Polską. Można krytykować Berlin za nadmierną ostrożność, ale jeśli prawdą jest, że szanse Ukraińców na zwycięstwo w potyczce zbrojnej są ograniczone, stawia to pytanie o alternatywy.

Stąd nieustanne wysiłki Berlina na rzecz podtrzymania rozmów z Moskwą i szukania formuły kompromisu lub przynajmniej warunków zawieszenia broni. Wątpliwości co do powodzenia tej strategii są w Berlinie od dawna głębsze, niż świadczyłyby o tym publiczne wypowiedzi szefa MSZ Steinmeiera czy kanclerz Merkel. Ale trzymanie się jej nie wynika z chęci dogadania się z Putinem kosztem Kijowa i wschodnich partnerów w Unii, lecz z bezradności.

To mało pocieszające, biorąc pod uwagę znaczenie stanowiska Berlina, ale tłumaczy w dużej mierze, dlaczego polska dyplomacja dość obojętnie - bez przesadnej podejrzliwości, ale i bez większej sympatii - spoglądała na berlińskie negocjacje pokojowe między Niemcami, Francją, Rosją i Ukrainą, do których nie została zaproszona. Podczas gdy „wykluczenie" Polski z tych rozmów szybko zostało u nas okrzyknięte jako fiasko naszej polityki zagranicznej i świadectwo zdrady Zachodu, nic nie wskazuje na to, by Berlin zachowywał się w stosunku do Polski nielojalnie. Ciekawe zresztą, co powiedzieliby krytycy, gdyby Sikorski „ponegocjował" z Ławrowem i tak jak Steinmeier wrócił do kraju z pustymi rękami?

Niemcy przejęły de facto przywództwo w unijnych działaniach wobec Rosji - ze wszystkimi tego skutkami. Jednym z nich jest konieczność poszukiwania kompromisów nie tylko z nią, ale i w samej UE, gdzie relacje z Moskwą należą do najbardziej spornych.

Wbrew rozpowszechnionej opinii, to nie Niemcy były i są największymi sceptykami w sprawie zaostrzania sankcji ekonomicznych. Niedawno minister gospodarki Sigmar Gabriel, finansów Wolfgang Schäuble i rolnictwa Christian Schmidt wystosowali wspólny list do niemieckich parlamentarzystów, tłumaczący konieczność zaostrzania sankcji, nawet za cenę strat ekonomicznych.

Włosi, Węgrzy czy Hiszpanie są znacznie bardziej zdecydowanymi „hamulcowymi": ze względów ekonomicznych (strachu przed recesją lub zależności od handlu z Rosją), lecz także politycznych. Z punktu widzenia np. Rzymu postępujący rozpad Libii czy powstawanie Państwa Islamskiego na Bliskim Wschodzie jest bardziej bezpośrednim i fundamentalnym zagrożeniem jego - i całej Europy - bezpieczeństwa. Czy taki kraj jak Włochy można przekonać do większej konfrontacji z Rosją (czytaj: ostrzejszych sankcji), jeśli nie pokaże się, że wszystkie możliwości dyplomatycznego rozwiązania kryzysu zostały wyczerpane?

Brak trzeźwej analizy

Roman Kuźniar pisze, że kryzys ukraiński pokazał „paraliż i nieważność wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa". Ale tej polityki już wcześniej nie było. Wbrew temu, co pisze doradca prezydenta, kryzys ukraiński nie tyle ujawnił głębokie rozbieżności w UE w podejściu do Rosji (te były znane wcześniej), lecz sprawił, że Unia zdobyła się na kroki, które jeszcze parę miesięcy temu były nie do pomyślenia: sankcje i wsparcie finansowe Kijowa.

Owszem, sankcje unijne nie spowodowały zmiany kursu Rosji w konflikcie z Ukrainą. Mogą być jednak ważnym narzędziem w długofalowej konfrontacji z Moskwą, która wydaje się nieunikniona. Szybkie i jednoznaczne rozstrzygnięcie konfliktu na Ukrainie nie jest dzisiaj prawdopodobnym scenariuszem – dlatego podnoszenie kosztów rosyjskiej interwencji jest w być może jedyną strategią, który na dłuższą metę zadziałać.

Być może wprowadzenie sankcji wcześniej i na większą skalę przyniosłoby lepszy skutek, ale wiele wskazuje na to, że w celu udaremnienia ukraińskiej drogi do Europy Putin gotów był posunąć się znacznie dalej, niż się nam wszystkim wydawało.

To prowadzi do drugiego, poważniejszego niż przesadna krytyka Berlina problemu. Wszyscy zgadzają się, że mamy dziś do czynienia z najpoważniejszym konfliktem w Europie od zakończenia zimnej wojny. Że porządek międzynarodowy, jaki ukształtował się w latach 90., przestaje obowiązywać. Że nie znamy zamiarów Putina, przywódcy bądź co bądź atomowego mocarstwa. I że jakiekolwiek działania Zachód podejmie, nie sposób przewidzieć ich konsekwencji.

To moment dramatycznych decyzji o dalekosiężnych skutkach dla Polski i całej Europy. Ale żaden z krytyków rzekomej polityki ustępstw Berlina i Brukseli nie odważył się na trzeźwą analizę dostępnych dzisiaj politycznych opcji - oraz spodziewanych lub możliwych skutków ich zastosowania.

Oczywiście, rozwodzenie się w świętym oburzeniu nad fiaskiem polityki Zachodu i Berlina jest bardziej ponętnym zajęciem. Ale jest ono raczej tylko przykrywką dla strategicznej bezradności. Najlepszym jej przykładem jest wniosek rozważań Krzysztofa Raka, że postulowana przez autora reorientacja polskiej polityki zagranicznej powinna polegać na „nowym otwarciu z Niemcami" (wcześniej uznanymi za najlepszego sojusznika Putina) i „wyciśnięciu" (sic!) dla nas z sojuszu z Niemcami (i USA), ile tylko się da.

Można dziś zasadnie argumentować, że Zachód powinien militarnie wesprzeć Ukrainę. Bezczynne przyglądanie się, jak Putin rozprawia się z Kijowem, przywołuje haniebne reminiscencje z przeszłości i może być dla Rosji zachętą do dalszych działań. Ale, jak pisze w „The American Interest" Walter Russell Mead, „pierwszym krokiem do sformułowania polityki wobec Ukrainy musi być spojrzenie, co jest potrzebne, by tam wygrać, i postawienie pytania, czy jesteśmy w stanie zgromadzić polityczne, ekonomiczne i militarne instrumenty siły, których zwycięstwo wymaga. I czy jeśli (...) przeciwnik zaskoczy nas i droga do zwycięstwa okaże się bardziej skomplikowana, to czy jesteśmy gotowi trzymać się obranego kursu".

Nazwać ryzyko

Potrzebna jest zatem klarowna strategia polityczna i jasność co do tego, jak daleko jesteśmy gotowi pójść. Jeśli mimo naszego wsparcia konflikt militarny, czego należy się spodziewać, będzie się przedłużał, to czy gotowi będziemy zwiększać naszą pomoc? W jakiej skali? Za jaką cenę? W październiku na Ukrainie mają się odbyć wybory i nie wiemy, kto w ich wyniku znajdzie się u władzy i w jakim stopniu będzie zdeterminowany, by modernizować kraj i burzyć jego oligarchiczne struktury. Czy to powinno wpływać na nasze decyzje?

Jest prawdopodobne, że jedynym skutecznym instrumentem nacisku na Rosję, aby wojnę na Ukrainie rozstrzygnąć na korzyść Kijowa i Zachodu, jest jasne i wiarygodne zagrożenie użyciem siły przez NATO lub koalicję chętnych do tego państw - i użycie jej, jeśli Rosja przekroczy wyznaczoną przez Zachód „czerwoną linię". Po szczycie NATO w Newport wiadomo, ze to nie nastąpi. Ale czy sami Ukraińcy chcieliby wojny na pełną skalę, kosztującej życie tysięcy cywilów?

Owszem, powiemy, taka interwencja to dzisiaj polityczna fikcja - nikt się na nią nie zgodzi. Wskazując jednak palcem na innych, unikamy odpowiedzi, czy sami bylibyśmy do niej gotowi - ryzykując otwarty konflikt z atomowym mocarstwem tuż za naszą granicą. Ale jeśli rzeczywiście jest tak, że kolejne sukcesy tylko umacniają Putina? Pamiętamy rok 1938, prawda?

Żadna z tych wątpliwości nie przesądza odpowiedzi na pytanie o potrzebę wsparcia militarnego dla Ukrainy, zaostrzania sankcji czy nawet interwencji zbrojnej w tym kraju. Podzielam intuicję tych, którzy – jak Roman Kuźniar, Krzysztof Rak czy Paweł Zalewski -żądają dalej idących działań Zachodu wobec Rosji.  Ale dramatyzm sytuacji polega m.in. na tym, że minął czas bezkarnego rzucania na wiatr deklaracji o tym, że potrzeba „ostrzejszej reakcji".

Dzisiaj wszystkie dostępne opcje zakończenia albo ograniczenia wojny na Ukrainie powinny być otwarcie i bez żadnych tabu przedmiotem publicznej dyskusji - przy świadomości, że każda obarczona jest ryzykiem, które powinno zostać wprost nazwane. Do tych opcji należą również dalsze próby rozwiązania dyplomatycznego i kompromisu z Rosją lub „zamrożenia" konfliktu, jakkolwiek słusznie wydawać nam się to może moralnie wątpliwe i politycznie nierealne.

Znany amerykański analityk ukraińskiego pochodzenia Alexander J. Motyl pisze w „Foreign Affairs", że pokonanie rosyjskich wojsk w Donbasie jest według wszelkiego prawdopodobieństwa poza zasięgiem Ukrainy, a nawet w wypadku wyzwolenia tego regionu będzie on tylko kulą u nogi słabego państwa ukraińskiego. Zdaniem Motyla Ukraina powinna wycofać się z Donbasu i skoncentrować na stabilizowaniu reszty państwa.

Owszem, to niebezpiecznie pachnie Monachium. Ale dyskredytowanie i potępianie w czambuł jakichkolwiek opcji politycznego rozwiązania konfliktu na Wschodzie jest błędem. Przede wszystkim zaś, ten kto to robi, musi być gotowy – w imię intelektualnej uczciwości – do głębszego przemyślenia i wyjaśnienia implikacji postulowanych przez siebie strategii. Inaczej nasza dyskusja o polityce międzynarodowej przypominać będzie nie grę na „wielkiej szachownicy" (Zbigniew Brzeziński), lecz zabawę w piaskownicy.

Autor jest  dyrektorem warszawskiego biura Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR), wcześniej był publicystą „Gazety Wyborczej"

Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?