Niemal codziennie sążniste artykuły wieszczą: „Nie możemy liczyć na Niemcy" (Roman Kuźniar w „Rzeczpospolitej") lub wręcz, że Niemcy są „najlepszym sojusznikiem Putina" (Krzysztof Rak także w „Rz") albo „bombą pod fundamentem Europy" (Paweł Zalewski w „Gazecie Wyborczej"). Krytyka postawy Niemiec w konflikcie rosyjsko-ukraińskim stała się ulubionym zajęciem naszych komentatorów.
Łatwe alibi
Ta krytyka nie zaskakuje. Dotychczasowa strategia Niemiec wobec Rosji - „zmiana poprzez powiązania", „partnerstwo dla modernizacji" - poniosła fiasko, z którego niełatwo im się otrząsnąć. W dodatku bywa, że w poczuciu strategicznej pustki Niemcy chwytają się schematów myślenia i działania adekwatnych bardziej do skompromitowanej polityki niż do nowej rzeczywistości, z Rosją jako agresorem w roli głównej.
Berlin energicznie sprzeciwiał się stałemu rozmieszczeniu wojsk NATO na terytorium wschodnich państw Sojuszu, starając się usilnie trzymać litery rosyjsko-natowskiego porozumienia z 1997 r., które Moskwa w brutalny sposób podeptała. Nietrudno też dziwić się irytacji, jaką budzą u nas pełne wyrozumiałości dla Rosji wypowiedzi różnych publicznych autorytetów w niemieckiej telewizji.
Chyba jednak ulegamy zbiorowej histerii. Czymże innym są bowiem wynurzenia wybitnych ekspertów o „atawistycznej rusofilii" Berlina, który ignoruje jakoby lojalność wobec europejskich wartości i norm (Kuźniar), czy stwierdzenia, że „Niemcy są w stanie wydać swoich europejskich partnerów w ręce Putina i doprowadzić do rozpadu Unii Europejskiej" (Zalewski)?
Emocjonalne i oparte głównie na stereotypach „analizy" nie pozwalają zrozumieć polityki Niemiec i prowadzą do fałszywych wniosków. Zarazem - i przede wszystkim - fala moralnego oburzenia na „ślepotę i tchórzostwo" Berlina staje się łatwym alibi dla unikania otwartej i uczciwej dyskusji nad dylematami, przed którymi Zachód i Polska stoją w obliczu rosyjskiej agresji przeciw Ukrainie.