Ks. Stryczek: Rozwalam stereotypy

Potrzebujemy wzajemnego wsparcia. Ale potrzebujemy też wypracowania narodowego etosu pracowitości. Powiedziałbym przedsiębiorczości, ale katomarksizm nakazuje interpretować to słowo jako nakaz zakładania firmy – pisze duchowny katolicki.

Aktualizacja: 14.04.2016 20:00 Publikacja: 13.04.2016 19:33

ks. Jacek Stryczek

ks. Jacek Stryczek

Foto: Fotorzepa, Piotr Guzik

Na początek chciałbym się odnieść do wywiadu z o. Maciejem Ziębą, który ukazał się w „Plusie Minusie". W PRL uczono ludzi mówić źle o księżach. Dzisiaj zrobiliśmy krok dalej, bo o księżach źle mówią inni księża. Ja tymczasem uważam, że księża w mediach nie powinni mówić źle o księżach. To dla mnie sprzeczne z wszystkim, w co wierzę. Dlatego dalsza część tekstu będzie o tym, co jest dla mnie ważne.

Jaki ja w końcu jestem?

Jest taka anegdota o Polakach, którzy w czasie wakacyjnego wyjazdu próbują nowych potraw. I mówią: „wiesz, te owoce morza smakują trochę jak kurczak". Nazywanie mnie liberałem jest dokładnie tym samym.

Wciąż się komuś z czymś kojarzę. Jestem w równym stopniu liberałem, socjalistą, konserwatystą, lewicowcem i prawicowcem. Zresztą sympatię okazywały mi różne środowiska – i w polityce, i w życiu społecznym. Dlaczego? To proste. Bo mam poglądy ewangeliczne.

A jeśli chodzi o liberalizm, to chciałem powiedzieć, że teorie i książki, na podstawie których ktoś mnie ocenia, są strasznie stare i nieaktualne. Kto to teraz czyta? Postęp wiedzy jest ogromny, świat się zmienia. Ja jednak zaczynam odkrywać coś dla mnie zaskakującego: ludzie czytają, słuchają, oglądają przede wszystkim to, co już znają. A przecież mamy XXI wiek! Już nie można opisywać świata kategoriami sprzed kilkudziesięciu lat.

Jeśli zaś mam mówić o sobie, to wydaje mi się, że podążam nową drogą. Nie tylko myślę, ale potem – chyba dość udanie – testuję swoje przemyślenia w rzeczywistości.

Katomarksizm

Ideę katomarksizmu stworzyłem na potrzeby książki o pieniądzach. Zadałem sobie pytanie, jaki jest dzisiaj największy problem Polaków. I doszedłem do wniosku, że są nim właśnie pieniądze. Wielu by je chciało mieć, ale nie może; a równocześnie ludzie ci nienawidzą tych, którzy je naprawdę mają. Jeśli się dorobią, będą musieli nienawidzić samych siebie.

Doszedłem więc do wniosku, że źródłem problemów wielu Polaków jest sposób ich myślenia o pieniądzach. Co gorsza, sam tak myślałem. Wydawało mi się, że pieniądze są złe. Po swoim nawróceniu zacząłem nimi gardzić. Ciągle ograniczałem swoje potrzeby, byle tylko nie korzystać z pieniędzy. No, i bogaci byli podejrzani.

Dzięki szukaniu Prawdy, czyli podążaniu za Jezusem i Jego słowem, udało mi się od tego uwolnić. Katomarksizm nie jest ani katolicyzmem, ani marksizmem. To zbitka poglądów, która ma status religii. Zbudowana jest na dwóch twierdzeniach: Jezus kochał ubogich, a Marks kazał nienawidzić bogatych. Główne fragmenty z Ewangelii, które prowadzą do takich wniosków to przypowieść o bogatym młodzieńcu, uchu igielnym i czasami coś jeszcze. Na tej podstawie wypada w Polsce mówić źle o bogatych; przedsiębiorca to wciąż badylarz i wyzyskiwacz.

Ale najlepsze jest to, że koncepcję katomarksizmu umieściłem w książce w części historycznej. Za każdym razem jednak, tak jak ostatnio, nie mogę wyjść ze zdumienia, jak jest ona żywa. Wywiad ze mną w Wirtualnej Polsce, który wywołał taką burzę, czytałem parę razy. Nic w nim specjalnego nie było. Nie potępiłem prezesów, którzy dużo zarabiają. Ale nie powiedziałem też, że są dobrzy. W katomarksizmie jednak niepotępienie jest już grzechem. A potem albo samokrytyka (ileż osób mnie do niej zaczęło namawiać), albo... No właśnie, albo co...? Słuszny gniew ludu to kolejna kategoria myślowa, której trzeba się bać. Ale czy ktoś zauważył u mnie lęk?

Blokady na umyśle

Czy było zatem warto udzielić takiego wywiadu? Jasne, że tak. Dopóki ludzie nie zdejmą ze swoich umysłów różnych blokad, w tym przekonania, że bogaty równa się zły – nie będą w stanie się dorobić.

Moja pasja do pomagania trwa od 1983 roku, od początku studiów na AGH. Swój bunt w stosunku do tragicznych podziałów społecznych, które narastały w latach 90., zamieniłem na Szlachetną Paczkę. To był czas nędzy dla 4 mln Polaków (ostatnio natrafiłem na dane z tamtego okresu, masakra). Ci zaś, którzy się dorobili, mieli syndrom dorobkiewiczów. Pierwsze pieniądze zaślepiały.

Ja od początku miałem pomysł systemowy, chciałem połączyć biednych i bogatych. Przywrócić Polakom podstawowy odruch solidarności społecznej. W pierwszym okresie było ciężko. Byłem tak samo w pogardzie, jak ludzie, o których lepszy los walczyłem. Dzisiaj Paczka działa, a ja idę dalej. W myśleniu i działaniu.

Wciąż potrzebujemy wzajemnego wsparcia. Ale potrzebujemy też wypracowania narodowego etosu pracowitości. Powiedziałbym, przedsiębiorczości, ale katomarksizm nakazuje niektórym interpretować to słowo jako nakaz zakładania firmy.

To dlatego napisałem książkę o pieniądzach, zacząłem jeździć po Polsce z odczytami o tym, jak zarabiać więcej. Mam wizję Polski jako kraju milionerów. A jak ktoś nie chce, wolny kraj, niech nie zarabia albo rozda, byle nie narzekał, że mu źle.

Czym się bowiem różnimy od Kalifornii? Tam, jak komuś się uda, jest podziwiany. Ludzie chcą być blisko ludzi sukcesu, robić z nimi wspólne interesy. Nakręcają się pozytywnie. Dopóki u nas nie zwycięży takie pozytywne nastawienie, będzie bieda i nędza.

Jezus nie powiedział, że należy się dzielić. Myślałem, że to oczywiste. To rzecz jasna skrót myślowy, w jakimś sensie powiązany z nauczaniem Jezusa. Ale włożenie w usta Mistrza słów, których nie wypowiedział, jest wielkim nadużyciem. Dla mnie to wielkie zło. Mam zbyt wielki szacunek do Słowa Bożego.

Kto i kiedy ukuł ten skrót myślowy? Po moim stwierdzeniu, że Jezus nie powiedział, że należy się dzielić, wiele osób zaczęło wertować Pismo Święte. Powiedziałbym: wreszcie! Od dawna nie widziałem takiej pasji w czytaniu Biblii. Choć intencja była zła: znaleźć potwierdzenie swojej tezy. Znowu Słowo Boga wykorzystywane jest instrumentalnie.

Myślę, że jeszcze niedawno dyskusja o tym, czy Bóg coś powiedział, czy nie, byłaby niemożliwa. Z powodu szacunku do Boga. Ale dzisiaj nie ma świętości. Dzisiaj w modzie jest tworzenie własnego systemu religijnego. Dlatego nie trzeba już czytać Pisma. Wystarczy ogólnie wiedzieć, co jest w nim napisane.

Wolałbym, aby za każdym razem zaczynało się tak – Jezus powiedział: „Daj temu, kto cię prosi, i nie odwracaj się od tego, kto chce pożyczyć od ciebie". Mt 5, 42. Zastanówmy się, co to znaczy. Przecież to nie są słowa jakiegoś mędrka, ale Jezusa, Syna Bożego. Mają swoją głębię. I są ze sobą powiązane w logiczny system myślenia.

Zdanie: „Jezus kazał się dzielić" jest ważne dla wielu ludzi jeszcze z jednego powodu. Gdy na kursie przedmałżeńskim zadaję pytanie o najważniejsze przykazanie dla nas, chrześcijan, najczęściej pada odpowiedź: „miłuj bliźniego, jak siebie samego". Tymczasem po pierwsze, to nie jest najważniejsze, a po drugie brakuje tu drugiej części – tej o miłości do Boga.

Kto jest sędzią

Dziś natomiast ważna jest społeczna wersja chrześcijaństwa, bez Boga. Samo istnienie religii wydaje się czymś złym i koniecznie trzeba je usprawiedliwić: no, przynajmniej zajmuje się biednymi ludźmi. Tymczasem Biblia jest opowieścią o tym, jak człowiek może się zbawić. Bóg jest jej bohaterem, razem z człowiekiem. Ewangelia nie opowiada o sprawiedliwości społecznej. Zapewniam.

Oczywiście, sformułowanie „sprawiedliwość społeczna" pojawia się w społecznej nauce Kościoła. Problem jednak polega na czymś innym. Chodzi o to, kiedy jest sprawiedliwie. Czy tak, jak było za czasów Jezusa, św. Augustyna, św. królowej Jadwigi czy św. Piusa X? Przecież wtedy był różny podział dóbr. Obawiam się wręcz, że kumulacja majątku i nierówności były jeszcze większe. Tu dochodzimy do sedna.

Nauczanie społeczne Kościoła ma swoje źródło. Jak w historii Kaina. Ten zabił Abla, a Bóg pyta go: „Gdzie jest brat twój, Abel?". On odpowiedział: „Nie wiem. Czyż jestem stróżem brata mego?". Rdz 4:9. Kain próbuje się wymigać od odpowiedzialności za swojego brata. Tymczasem my jesteśmy za siebie odpowiedzialni. Jak w przykazaniu miłości wzajemnej. Ma być wzajemna. Ta współodpowiedzialność nie pozwala nam obojętnie patrzeć na człowieka w tarapatach. Nie pozwala nawet wtedy, gdy dobrze się on ma. A gdybyśmy mieli powiedzieć, kiedy jest sprawiedliwy podział dóbr? Lecz kto ma być sędzią? Kto to ma wskazywać?

Termin „sprawiedliwość społeczna" istnieje nie tylko w encyklikach. Jest też sformułowaniem doktrynalnym wywodzącym się z zupełnie innego sposobu myślenia. Jest narzędziem walki klas. Mówiłem o tym w wywiadzie dla WP. Pojawiają się grupy wpływów, które upowszechniają jakiś pogląd korzystny dla siebie, a potem za pomocą poprawności politycznej wymuszają jego stosowanie. Dlatego mówię nieustannie: „skąd mam wiedzieć, kiedy jest sprawiedliwie?". I dlaczego kogoś ma obrażać, że ktoś inny dużo zarabia. Jaka z tego korzyść?

Nowe narodziny

Mój sposób myślenia o człowieku oparty jest na słowach św. Grzegorza z Nazjanzu: przez swoje decyzje stajemy się rodzicami samych siebie. To ewangeliczna wizja człowieka, który ma się powtórnie narodzić. Który nie powinien zrzucać odpowiedzialności za swój los na innych, na okoliczności, ale samemu wykuwać drogę do zbawienia.

Jak w przypowieści o siewcy: ma być plon. Jak w przypowieści o talentach: trzeba mieć wyniki. To nie jest Ewangelia dla silnych. Jest dla wszystkich. Ewangelia zobowiązuje człowieka do sprawności i sprawczości. Wmawianie ludziom – i to z poziomu religii – że mogą usprawiedliwiać swoją bezradność, jest zabójcze. Bo i tak Bóg powie potem: pokaż mi swoje dobre owoce. Dlatego od dawna mówię, że nie mogę tak pomagać, żeby ci, którzy otrzymują pomoc, nie starali się walczyć o swoje życie. Wiara w potencjał, który jest w każdym człowieku, jest podstawą mojej działalności.

W Akademii Przyszłości mówimy: każde dziecko ma prawo do sukcesu. I pomagamy „uwarunkowanym" dzieciom (mają porażki szkolne i małe wsparcie) radzić sobie w szkole, a potem w życiu. Aktywizujemy zawodowo niepełnosprawnych, osoby starsze, absolwentów. I zawsze mamy świetne wyniki. Robimy to szybciej, lepiej, taniej.

Nie jestem teoretykiem. Każde moje stwierdzenie było wcześniej sprawdzane. I działa.

Nie trzeba dużego wysiłku, żeby zobaczyć – choćby w moich mediach społecznościowych – że poruszam się w strefie podwyższonego sensu. Jestem buntownikiem i rozwalam stereotypy. Śmieszy mnie zamieszanie w obronie stereotypów. Na to bym nie wpadł. Ja myślę inaczej, żyję inaczej. Jestem inny i żyję w wolnym kraju. Nie rozumiem, dlaczego ludzi nie interesuje to, że ktoś myśli inaczej. Mnie to interesuje.

Istnieje też zasada domniemania niewinności. Właściwe dlaczego, jeśli ktoś czyta moje słowa, znajduje w nich to, co wydaje mu się najgorsze? Co w takim podejrzliwym umyśle musi się dziać?

Na koniec wróćmy jeszcze do katolicyzmu. Kiedyś był taki grzech – złe myśli. Ludzie się z tego spowiadali. Wydaje mi się, że ten grzech wciąż istnieje. W katolicyzmie mówienie źle o innych jest grzechem.

Autor jest duchownym katolickim, duszpasterzem akademickim oraz prezesem Stowarzyszenia Wiosna. Specjalizuje się w tematyce PR Kościoła oraz społecznej odpowiedzialności biznesu

W Plusie Minusie

o. Maciej Zięba OP

Liberalne brednie księdza Stryczka

2–3 kwietnia 2016

Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie polityczno - społeczne
Artur Bartkiewicz: Sondaże pokazują, że Karol Nawrocki wie, co robi, nosząc lodówkę