Od kilku dni trwa zamieszanie wokół biskupa Marka Mendyka, ordynariusza świdnickiego. Były kleryk tamtejszego seminarium, pochodzący zresztą z tej samej parafii co hierarcha, w wywiadzie dla „Newsweeka” oskarżył biskupa o wykorzystanie seksualne. Miało do niego dojść przed 30 laty, gdy jako ośmiolatek leżał w szpitalu i wezwano do niego ks. Mendyka – wówczas studenta KUL, pomagającego w rodzinnej parafii – by udzielił mu sakramentu namaszczenia chorych.
Czytaj więcej
Ordynariusz świdnicki, biskup Marek Mendyk, został oskarżony o wykorzystanie seksualne osoby mało...
Krótki, lakoniczny opis czynu, którego miał się dopuścić obecny biskup, oraz okoliczności, w jakich wszystko miało się wydarzyć, nasuwają wątpliwości czy mężczyzna mówi prawdę. Ale jego relacji nie można całkowicie zanegować. I nikt właściwie publicznie tego nie robi.
Biskup zaprzecza, by kiedykolwiek kogoś wykorzystał. Zapowiada wystąpienie na drogę prawną i obronę swojego imienia. W kilku wywiadach stwierdził, że nie przypomina sobie, by chodził do szpitala z ostatnim namaszczeniem, wskazuje też na pewne wątpliwości, które rodzą się po lekturze relacji oskarżającego go mężczyzny – ot chociażby tą, że dziecku sakramentu namaszczenia udziela się w obecności jego najbliższych.
I tu też nie ma podstaw do tego, by biskupowi nie wierzyć. A jednak daje się zauważyć pewna nierównowaga stron. Sympatia wielu komentatorów sytuuje się bardziej po stronie domniemanej ofiary – zwłaszcza że bp. Mendyka umieszcza się w tzw. stajni Gulbinowicza – a niemal każde słowo hierarchy jest rozkładane na czynniki pierwsze i poddawane drobiazgowej analizie. I choć nikt wprost nie powiedział: „winny”, to między wierszami z łatwością można je wyczytać. Niespecjalnie zwraca się uwagę na domniemanie niewinności i to, że winę trzeba udowodnić.