Jedna lista opozycji jest od dawna fetyszem dla części środowisk przeciwnych obecnej władzy. Właśnie tym: fetyszem. Czym bowiem jest fetysz? Fetysz to jakaś rzecz, która ma absurdalnie wielki wpływ na czyjeś zachowanie czy psychikę, często przeradzający się w poważne problemy osobowościowe, a nawet psychiatryczne.
Tu jest podobnie. Od lat trwa niezdrowa ekscytacja tym, ile by to opozycja nie zebrała, gdyby wystawiła jedną listę. Wystarczy sobie przypomnieć, jak to ogłaszano już właściwie upadek PiS, kiedy Koalicja Obywatelska, Polska 2050, PSL i Lewica poparły zgodnie Konrada Fijołka w przedterminowych wyborach na prezydenta Rzeszowa w ubiegłym roku, a Fijołek te wybory w końcu wygrał. Poziom tromtadracji był wówczas odwrotnie proporcjonalny do faktycznego znaczenia tamtego zwycięstwa nad kandydatami PiS i Solidarnej Polski, a także Konfederacji.
„W Rzeszowie zwyciężyła jedność. W Polsce, w której tak silne są podziały, zwycięży jedność. I stąd zacznie się powrót do jedności, do demokracji” – ogłaszał wówczas Fijołek. Nie sądzę.
Czytaj więcej
Poprzedni podział polityczny trwał 16 lat – na Solidarność i postkomunę. Obecny w tym roku kończy już 17 lat. Czy młode pokolenie go skruszy?
Owszem, może być tak, że opozycja – prócz, oczywiście, Konfederacji – zjednoczy się w nadchodzących, przyszłorocznych wyborach samorządowych wokół przynajmniej kandydatów na prezydentów dużych miast, tak jak zjednoczyła się wokół Fijołka. Ale przecież to coś całkiem innego niż stworzenie wspólnej listy do Sejmu. Gdy popiera się wspólnie kandydata na prezydenta czy burmistrza miasta, nie ma problemu z układaniem list, a więc z tym, kto będzie miał szansę wejść do parlamentu, a kto nie. Nie ma też problemu z późniejszym podziałem subwencji. Te dwa czynniki radykalnie utrudniają natomiast układanie wspólnych list sejmowych.