Pucz w Turcji: Europa nie jest bez winy

Zachód nie zadał sobie pytania, co leży w jego interesie: kemalistyczna Turcja rządzona z zakulisowym udziałem armii, czy Turcja islamisty odzianego w skórę demokraty – pisze publicystka.

Aktualizacja: 02.08.2016 18:05 Publikacja: 01.08.2016 19:46

Recep Tayyip Erdogan, materiał na prawdziwego satrapę

Recep Tayyip Erdogan, materiał na prawdziwego satrapę

Foto: AFP

Trzeba było nieudanego zamachu stanu i polowania na czarownice, jakie urządziły władze tureckie, by Europa dostrzegła to, co powinna była dostrzec już dawno temu: Recep Tayyip Erdogan, rządzący Turcją od ponad 13 lat, nie jest żadnym demokratą, lecz materiałem na satrapę z prawdziwego zdarzenia. Co więcej, stał się nim nie bez pośredniego udziału unijnych przywódców, którzy przez lata całe nie potrafili albo nie chcieli (a najpewniej jedno i drugie) dostrzec, jakie intencje kryją się za jego działaniami.

Prawdopodobnie i tak nie mieliby wielkiego wpływu na to, jak poczynał sobie Erdogan jako premier, a obecnie prezydent, bo jest on politykiem wyjątkowo odpornym na krytykę. Nie przyznaje się do błędów, może nawet ich nie dostrzega, i nigdy nie ma sobie nic do zarzucenia. Przeciwnicy jego polityki od razu zostają obsadzeni w roli wrogów demokracji i narodu tureckiego.

To wszystko jednak nie zmienia faktu, że Europę kompromituje demonstrowane przez lata, naiwne – nieważne, szczere czy udawane – przekonanie, że turecki przywódca rzeczywiście pragnie demokratyzować Turcję. Widać było przecież jak na dłoni, że wszystko, co czynił pod hasłem wprowadzania demokracji, miało przede wszystkim na celu zneutralizowanie jego najbardziej nieprzejednanych przeciwników – wojskowych, sędziów, prokuratorów, dziennikarzy i ludzi nauki.

Recep Erdogan demokrację traktuje instrumentalnie. Odwołuje się do niej szczególnie wtedy, gdy trzeba zamydlić oczy zwłaszcza obserwatorom z zewnątrz, bo w wypadku własnego społeczeństwa nie jest to już takie proste. Unia Europejska przez lata poddawała się tym zabiegom skwapliwie, z własnej i nieprzymuszonej woli, choć polityka Erdogana powodów do niepokoju dawała aż nadto.

Ale przywódca Turcji do swych celów umiejętnie wykorzystał sprawy, które mieszczą się w kanonie zasad obowiązujących państwa demokratyczne - co skądinąd świadczy o jego zręczności i talentach politycznych. Chodzi o takie posunięcia, jak przyznanie pewnych praw dyskryminowanej ludności kurdyjskiej, zniesienie kary śmierci, nade wszystko zaś wprowadzenie cywilnej kontroli nad wojskiem.

Ta ostatnia kwestia stanowi klucz do zrozumienia błędów Europy. Ograniczając wpływy generałów Erdogan upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu: w kraju uzyskał niczym nieskrępowaną możliwość działania, w Europie zaś zaprezentował się jako przywódca, któremu demokracja prawdziwie leży na sercu.

Nikt w Brukseli i innych europejskich stolicach jakoś nie zauważył, że cywilna kontrola nad turecką armią nie tyle miała służyć demokracji, co spacyfikowaniu najpoważniejszego przeciwnika, bo tylko armia mogła zagrozić rządom Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP). Nikogo też nie zaniepokoił fakt, że premier Erdogan doprowadził do ubezwłasnowolnienia najbardziej proeuropejskiej siły Turcji. Przy pełnej aprobacie ze strony Europy.

Recep Erdogan miał w tym istotny cel. Ale Europa? Chór chwalców polityki tureckiego premiera, od ludzi z Brukseli po wcale niemałe grono komentatorów, przedłożył dogmat o cywilnej kontroli nad realia. Te zaś każą pamiętać, że – zgodnie z zasadą, że takie samo działanie nie musi oznaczać tego samego – przewroty wojskowe w Turcji nigdy nie prowadziły do powstania reżimów wojskowych, w przeciwieństwie do podobnych przewrotów w Ameryce Łacińskiej czy Afryce.

Armia turecka jest armią szczególną: za swą powinność uważa czuwanie nad republiką stworzoną przez Mustafę Kemala Atatürka, interweniuje więc, gdy jego dzieło jest zagrożone. Przejęcie władzy ma na celu jedynie przywrócenie ładu w duchu kemalizmu.

Tego zadania nigdy oczywiście nie udało się zrealizować bez zawieszenia praw obywatelskich i bez sięgania po represje, zawsze jednak szybko przywracano rządy cywilne. Po zamachu stanu z 1960 roku nastąpiło to po niespełna dwóch latach, po zamachu z 1980 roku - po trzech.

Jednym z najmocniej strzeżonych przez armię filarów kemalistowskiej Turcji jest zasada laickości państwa. Islamistyczny rząd Recepa Erdogana miał więc oczywiście aż nadto ważkie powody do obaw i mocny bodziec, by wojsko wziąć pod kontrolę. Ale i w tej sprawie, dotyczącej ideologicznej proweniencji AKP, Europa wykazała zdumiewającą wstrzemięźliwość, biorąc za dobrą monetę zapewnienia tureckiego przywódcy, iż jego partia nie ma nic wspólnego z islamem.

AKP, utrzymywał Erdogan, jest zwykłym ugrupowaniem konserwatywnym, jak dziesiątki innych w Europie. Choć przecież wielkie boje, toczone przez AKP z myślą o kształcie Turcji, dotyczyły spraw typowych dla świata islamu, poczynając od konfliktu o możność noszenia chust w instytucjach publicznych – szkołach, uczelniach, urzędach. Tę batalię AKP wygrała.

W cieniu tej kluczowej, bo gorącej i dla każdego widomej sprawy dojrzewały spory pomniejsze: o sprzedaż alkoholu, o koedukację w domach studenckich, o powrót meczetów do dawnych świątyń chrześcijańskich, takich jak Hagia Sofia w Stambule.

W komentarzach do obecnych wydarzeń często pada stwierdzenie, że kończy się republika Mustafy Kemala. Dopiero teraz? Oznaki wymuszonego zmierzchu kemalizmu dało się obserwować od dobrych paru lat. Z nieskrywaną troską mówi o tym wielu zwykłych Turków, z cichym zadowoleniem i poufnie – nawet przedstawiciele władz.

Tej zmiany nic nie ilustruje lepiej niż rzucona niegdyś przez Erdogana uwaga, że „republikę stworzyli dwaj pijacy" (oprócz Kemala jego najbliższy towarzysz, Ismet Inönü – red.). Gdy armia jeszcze dysponowała siłą, Erdogan nigdy nie pozwoliłby sobie na obrażanie Atatürka. Był ostrożny i bardzo uważał na to, co mówi, na każdym kroku podkreślając swą wierność dla dzieła Kemala. Dziś już tego nie robi – bo nie musi.

Kemalizm z pewnością nadal ma w Turcji wielu wiernych zwolenników. Ale czas strachu nie sprzyja ujawnianiu poglądów. Jeśli prorządowe gazety (mówimy oczywiście o anglojęzycznych) prześcigają się w wychwalaniu władz, potępianiu puczystów i podkreślaniu, że wszyscy popierają prezydenta Erdogana, to jest to oczywiste.

A prasa kemalistowska? Choć nie pada władzom do stóp, bardzo uważnie dobiera słowa. W poważnym „Hürriyet Daily News" autorzy ograniczają się do relacji z wydarzeń. Analizować i komentować - to nie jest zajęcie bezpieczne. Po generałach i żołnierzach, sędziach i prokuratorach, naukowcach i urzędnikach przyszła już kolej na dziennikarzy. Duch 15 lipca jest wszechobecny.

Europa nigdy chyba nie zadała sobie pytania, co naprawdę leży w jej interesie: prozachodnia Turcja kemalistyczna, nawet rządzona z zakulisowym udziałem armii, czy Turcja islamisty odzianego w skórę demokraty. Gdy nie będzie w stanie dojść z nim do ładu – a to jest prawie pewne - nie powinna się dziwić. Sama nie jest bez winy.

Trzeba było nieudanego zamachu stanu i polowania na czarownice, jakie urządziły władze tureckie, by Europa dostrzegła to, co powinna była dostrzec już dawno temu: Recep Tayyip Erdogan, rządzący Turcją od ponad 13 lat, nie jest żadnym demokratą, lecz materiałem na satrapę z prawdziwego zdarzenia. Co więcej, stał się nim nie bez pośredniego udziału unijnych przywódców, którzy przez lata całe nie potrafili albo nie chcieli (a najpewniej jedno i drugie) dostrzec, jakie intencje kryją się za jego działaniami.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Marek Kutarba: Dlaczego nie ma zgody USA na biało-czerwoną szachownicę na F-35?
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Unia Europejska na rozstaju dróg
Opinie polityczno - społeczne
Jacek Czaputowicz: Zmiana unijnego paradygmatu
Opinie polityczno - społeczne
Cezary Szymanek: Spełnione nadzieje i rozwiane obawy po 20 latach w UE
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: Witajcie w innym kraju
Materiał Promocyjny
Wsparcie dla beneficjentów dotacji unijnych, w tym środków z KPO