Nie wiem, jakie poglądy na temat komunizmu ma Zandberg, on sam – wnioskując po pozwie, jaki skierował przeciwko publicyście Rafałowi Ziemkiewiczowi za nazwanie jego partii neobolszewicką – oficjalnie odcina się od zbrodniczego systemu. Niemniej jednak niesmak pozostaje.
Zastanawiam się, co jest pociągającego w czerwonym sztandarze z sierpem i młotem. Trudno chyba nie mieć świadomości, że pod tym sztandarem wymordowano co najmniej kilkadziesiąt milionów Bogu ducha winnych ludzi, w tym wielu Polaków. Zatem, o co chodzi?
Chodzi o imitację zachodniej maniery intelektualnej. O płynące do nas z tamtejszych kręgów liberalnych i lewicowych przekonanie, że komunizm – pomimo swoich zbrodni – był jednocześnie ideologią postępu i wyzwolenia. Bo przecież, jak głosi dominujący dyskurs, Stalin, pokonując Hitlera, zakończył koszmar Holokaustu. Choćby z tego powodu należy mu się uznanie.
Nic zatem dziwnego, że w odbiorze liberalnej lewicy niemal każdy, kto sprzeciwiał się komunistycznej okupacji Polski po 1944 roku, jest moralnie podejrzany jako potencjalny stronnik Hitlera i pomagier w zagładzie Żydów. Armia Krajowa walcząca z Niemcami jest w porządku, ale już partyzanci tej samej AK, którzy nie złożyli broni przed Sowietami i nie dali się rozstrzelać ubecji, są „bandytami", a przynajmniej oszołomami, którzy nie zdołali zrozumieć mechanizmów historii.
Relatywizowanie zbrodni stalinowskich jest pluciem na groby ofiar komunizmu, na ludzi, którzy mieli w sobie dość siły, aby w beznadziejnych warunkach nie pogodzić się ze zniewoleniem. Jest to również dzielenie ofiar na lepsze i gorsze. Ci, którym przyszło zginąć z rąk sowieckiego okupanta i jego pomagierów, są dziś w oczach liberalnej lewicy niespecjalnie warci wspomnienia.