W połowie lat 80. na Kremlu już pojmowano nieuchronność upadku. Gospodarczo „przodujący ustrój" zostawał w tyle za Zachodem, co przekładało się na zacofanie i niedoskonałość broni, jaką Moskwa dysponowała. W imperium wzmagały się ruchy odśrodkowe, z buntem mudżahedinów w Afganistanie i podziemną Solidarnością w Polsce na czele.

Rozsądny przywódca ogłosiłby bankructwo albo dokręciłby śrubę tak mocno, jak się tylko da, aby zyskać kilka lat, nim ostatecznie zostanie wywieziony na śmietnisko historii. Tylko młody (naonczas) Gorbaczow wierzył, że komunizm można zreformować i usprawnić, aż ponownie odzyska siły. Swoją wiarą i romantyzmem zaraził nawet kremlowskich starców. Ze skutkiem wiadomym. Komunizmu nie dało się zreformować, ale można go było do reszty zepsuć. Na ich pohybel, na nasze szczęście!

Mateusz Morawiecki jest autorem ostatniego wybitnego dzieła polskiego romantyzmu, jakim jest program gospodarczy jego imienia. Jak na romantyzm przystało, mało tam konkretów, wiele pięknych słów i porywających nadziei. Widocznie swoim romantyzmem zaraził nawet Najwyższego Prezesa, skoro z jego pomazania zyskał władzę, jakiej nie miał nawet Balcerowicz, kiedy przeprowadzał Polskę przez rafy i mielizny transformacji.

Rozsądny ekonomista wie, że rząd, który na prawo i lewo rozdaje publiczne pieniądze, psuje porządek prawny, zwiększa zakres kontroli państwa nad gospodarką, tworzy atmosferę nieprzychylną zagranicznym inwestorom, a nade wszystko marnotrawi (i tak skromny) kapitał społeczny, okrzykując część narodu „gorszym sortem", nie może liczyć na ekonomiczne sukcesy. Tylko romantyk wierzy, że taką gospodarkę można szybko zreformować bez zmiany dogmatów i że za trzy lata nasze miasta będą miały elektryczne autobusy polskiej produkcji.

Romantyzm bywa wielki w literaturze, w ekonomii zawsze katastrofalny. Nieszczęście będzie wspólne, chyba żeby ta śruba...