Macron wygrał, ale przedtem musiał zapowiedzieć ochronę francuskich miejsc pracy przed Polakami i ograniczenie dostępu firm spoza UE do wspólnego rynku. Mark Rutte wygrał, ale przedtem musiał brutalnie rozpędzić demonstrantów pochodzenia tureckiego i wezwać do opuszczenia Holandii „tych, którzy nie chcą się zintegrować". Teresa May gromi laburzystów, ale przedtem musiała stanąć murem za Brexitem. Angela Merkel znowu nie ma z kim przegrać, ale i ona musiała przyznać się do błędów w polityce migracyjnej i zapowiedzieć szybkie deportacje.
Mimo tych ruchów podział na linii globalizm–lokalizm jest nadal widoczny. Idąc tropem tez Marka Migalskiego, można go naturalnie dookreślać, na przykład do kwestii gospodarczo-instytucjonalnych dodać oś wolność versus bezpieczeństwo. Największe siły polityczne byłyby wtedy skupione w kwadratach globalizmu i wolności oraz lokalizmu i bezpieczeństwa, pomniejsze w dwóch pozostałych. Tak czy owak, jeśli zaangażowane w takie spory opcje chcą nadal grać w demokrację, muszą sobie wzajemnie podkradać wyborców. A do tego trzeba trudnego połączenia elastyczności i konsekwencji.
Zwykle, patrząc na badania opinii publicznej, politycy i partie sięgają po pojedyncze hasła adwersarzy stopniowo. Chcą bowiem zachować wiarygodność, a równocześnie poszerzyć elektorat. Grzegorz Schetyna ma jednak problem. Nie wie, czy woli być za 500+ oraz wcześniejszymi emeryturami i porzucić balcerowiczyzm, czy też nie przyjmować uchodźców oraz być za nową polityką historyczną i walką z korupcją, a porzucić michnikowszczyznę. Nie może przystać na wszystko, bo wtedy będzie Jarosławem Kaczyńskim. Nie może być przeciwko wszystkiemu, bo wtedy nie wygra wyborów. Jeśli się jednak nie zdecyduje na konkrety, to zamiast „nowych szat" pokaże wyborcom coś zgoła innego.
Autor jest politologiem z Uczelni Łazarskiego