Niegdyś pierwszą identyfikacją była przynależność do rodu, klanu, gens, a więc szeroko pojętej rodziny, drugą – do wspólnoty większej: plemienia, polis w Grecji, czy civitas w Rzymie, będącej wspólnotą terytorium, języka, kultu i etyki. Jednostka była fragmentem tej wspólnoty definiującej siebie w opozycji do otoczenia (stąd Grecy kontra barbarzyńcy nazwani tak od bełkotu: bara, bara, czy – analogicznie – Polanie kontra Niemce). Chrześcijaństwo, zwłaszcza poprzez sakrament małżeństwa, zawęziło pojęcie rodziny, zarazem powiększyło zakres szerszej identyfikacji w kierunku dzisiejszego pojmowania narodu i uniwersalizmu – całego rodzaju ludzkiego, przyjmując koncepcję podmiotu-osoby, która ma nauralis impetus ad societatem – naturalny, wrodzony pęd do życia we wspólnocie.
Dlatego od wielu wieków w chrześcijaństwie naród i rodzina uznawane są za społeczności naturalne, a więc takie, które nie powstały na drodze umowy. „Nikt nie rodzi się Polakiem, czy Czechem” – polemizuje z tym poglądem Migalski. W podobny sposób można by jednak powiedzieć, że „nikt nie rodzi się Kowalskim, czy Nowakiem”, a zarazem każdy rodzi się i formuje w konkretnej rodzinie, której kształt ma ogromny wpływ na nie tylko na okres dojrzewania, ale na całe ludzkie życie. Takie rozumowanie – z zachowaniem proporcji – wolno też odnieść do narodu. Rodzimy się w nim i formujemy od samego początku. Zauważmy przy tym, że już na poziomie języka, kształtującego się przecież na parę tysięcy lat przed Oświeceniem, wyrazy „naród”, czy „ojczyzna” w rozmaitych krajach związane są z narodzinami, macierzyństwem i ojcostwem. Słowa takie jak rodina, nation, nación, narod, vaterland, greckie patrida, rzymskie patria, czy węgierskie szülőhaza a także mutter sprache, mother tongue, czy lengua materna pokazują jak głęboko ta szersza identyfikacja na poziomie języka i kultury jest wpisana w życie ludzi i społeczności.
Z jednej strony jest więc prawdą, że identyfikacja z narodem – jak ją współcześnie rozumiemy – jest stosunkowo świeżej daty. Dlatego, by nie popełniać błędu anachronizmu, trzeba przyjąć do wiadomości, że upadek I Rzeczpospolitej (1795) jako zjawisko negatywne odbierało niecałe 5 proc. ludności zamieszkującej terytoria ówczesnej Polski, a w 1918 roku odzyskania niepodległości nie świętowała aż połowa mieszkańców naszego kraju. Trzeba też dostrzec, że pojęcie „narodu” ewoluuje w historii, a co więcej jest nieostre i trudne do zdefiniowania. Fatalnie radzą sobie z nim prawnicy i naukowcy, nagminnie nadużywają go prawicowi politycy oraz publicyści. To na co wszyscy możemy się zgodzić, to jedynie fakt, że zawiera ono element etniczny, polityczny, gospodarczy oraz kulturowy. Dodam, iż ten ostatni powinien być rdzeniem narodowej tożsamości i jej fundamentem oraz być otwarty na inne kultury. Tak rozumiem słowa Jana Pawła II wypowiedziane w UNESCO: „naród istnieje z ‘kultury’ i dla ‘kultury’”.
Z drugiej jednak strony, nie sposób nie dostrzec, że patriotyzm, identyfikacja z szerszą społecznością terytorialną, językową i kulturową, posiada historyczne długie trwanie i jest realnym i solidnym, a w porywach potężnym, spoiwem wiążącym jednostki we wspólnotę. Nauka społeczna Kościoła powie zatem, że patriotyzm nie jest zjawiskiem czysto historycznym, ale – posiadając wymiar historyczny – jest też zjawiskiem antropologicznym: jest głęboko wpisany w ludzką naturę.
Fikcyjny naród i realny nacjonalizm
Dlaczego spór o fikcyjność bądź realność „narodu” ma nadal istotne znaczenie? Z dwóch, fundamentalnych dla całej zachodniej cywilizacji przyczyn: negatywnej i pozytywnej. Negatywnej, bo odrzucając pojęcie narodu, eliminujemy zarazem pojęcie patriotyzmu. W ten sposób z obawy przed nacjonalizmem, bazującym na egoizmie narodowym, negujemy zarazem patriotyzm . W efekcie każda forma konkurencji pomiędzy nacjami lub różnica na tle narodowym okazuje się zła ze swojej natury – oznacza erupcję śmiercionośnego nacjonalizmu. Nieuchronnie prowadzi to do tak wątpliwych wniosków jakie pojawiają się u Migalskiego, że sport „podtrzymuje nienawiść”, a „śledzenie rozgrywek mundialowych jest de facto przygotowywaniem do wojny”. Za „dowód” służą mu nie realne akty wrogości, których – mimo niezliczonych konfrontacji rzesz kibiców z 32 narodów – jeszcze nie odnotowano, lecz tytuły tabloidów. Pomijam już nawet pamiętne sceny z „naszego” Euro 2012 gdy polscy kibice masowo bratali się z kibicami innych państw (także po przegranej z Czechami, z którymi miewamy dość kiepskie relacje), ale podobnie dzieje się dziś w Rosji. Na szczęście nie jest tak, że pogłębianie miłości do mojej rodziny, Kowalskich, może się odbywać wyłącznie przez wzmacnianie nienawiści do Nowaków lub Kaczmarków. Wręcz przeciwnie. To właśnie rozwijanie miłości w rodzinie otwiera nas na ludzi żyjących wokół, na inne wspólnoty.
Równie absurdalne jest twierdzenie, że państwa świadomie „wytwarzają u obywateli potrzebę identyfikacji narodowej” przez używanie hymnu, godła, banknotów, czy nazw ulic (ciekawe, że w USA mocno pielęgnujących narodowe tradycje, ulice najczęściej są numerowane). Owszem państwa potrafią taką identyfikacją skutecznie manipulować, ale teza, że kreują one w milionach obywateli potrzebę sztucznej identyfikacji jest nie tylko absurdalna, ale niebezpieczna. Prowadzi ona bowiem do – silnie obecnego w dzisiejszej kulturze Zachodu – dążenia, aby unicestwić państwo narodowe. Dość przypomnieć opublikowany przed paroma laty w najważniejszych europejskich dziennikach i w „New York Timesie” manifest Daniela Cohn-Bendita i Félixa Marquardta zatytułowany „Precz z państwem narodowym”. A taka tonacja jest również obecna w polskiej debacie publicznej. Wystarczy przywołać tekst Tomasza Żuradzkiego w „Gazecie Wyborczej” „Patriotyzm jest jak rasizm”, czy Bożeny Umińskiej-Keff “Świat bez patriotów ”, publiczne wypowiedzi Janusza Palikota („Polskość jest przeżytkiem. Polacy muszą się jej wyzbyć”), czy Kazimierza Kutza („Tracimy mnóstwo czasu na ględzenie o polskości, głównie w kategoriach narodowo-katolickich. Pożyteczniejsze jest koszenie trawnika albo obieranie kartofli”).