Nie po raz pierwszy okazuje się – powiada Piotr Semka w artykule „Sto dni samotności” („Rz” 15.02.2008 r.) – „że autorzy konstytucji z 1997 r. nie przewidzieli sytuacji konfliktowych. Takich choćby jak kohabitacja prezydenta z premierem w warunkach politycznej zimnej wojny”.
To pogląd trafny i często powtarzany przez publicystów i polityków krytycznie nastawionych do urządzeń i mechanizmów ustrojowych III Rzeczypospolitej. Bo istotnie, konstytucja z 1997 r. nie zawiera uregulowań, które pozwoliłyby na rozwiązanie wszystkich niemiłych przypadków, jakie mogą pojawić się w życiu publicznym.
Nie zawiera na przykład przepisów określających sposób postępowania w sytuacji skutecznie przeprowadzonego zamachu stanu, w którego wyniku wszyscy najwyżsi dostojnicy państwowi zostaliby usunięci ze stanowisk, a parlamentarzyści zamknięci w aresztach domowych. Nie odpowiada na pytanie, kto ma pełnić obowiązki głowy państwa, gdy ciężkie choroby zmiotą z tego świata jednocześnie i prezydenta, i marszałków obu izb. Brak jest w niej przepisów określających, co czynić, gdy członkowie Trybunału Konstytucyjnego ogłoszą bezterminowy strajk. Obradami jakiego gremium kierować ma prezydent RP, gdyby członkowie Rady Ministrów nie stawili się na posiedzenie Rady Gabinetowej.
Trzeba sobie szczerze powiedzieć: sporów politycznych nie da się rozwiązać wyłącznie za pomocą środków prawnych
Choć te i podobne pytania wydają się nader śmiałe, nie znaczy, że zadawać ich nie można. Co do zamachu stanu na przykład, są w świecie konstytucje (np. litewska z 1992 r.), które stanowią, że czyn taki nie wywołuje żadnych wiążących skutków prawnych, choć jest rzeczą oczywistą, iż uregulowania normatywne nie są w stanie skutecznie mu się przeciwstawić.