Sprawa Lecha Wałęsy i jego ewentualnej współpracy z SB jako TW „Bolek” jest znana polskim elitom politycznym przynajmniej od czerwca 1992 roku, kiedy Antoni Macierewicz przedstawił Sejmowi listę nazwisk osób, które widnieją w kartotekach służb specjalnych PRL, zarejestrowanych jako ich współpracownicy. W ciągu kilku godzin informacja ta dotarła do ówczesnych posłów i do większości dziennikarzy.
Tego dnia, 4 czerwca 1992 roku, i przez kolejne następne dni, tygodnie, miesiące i lata elity polityczne i medialne zrobiły jednak wszystko, by sprawę zamilczeć lub, gdy jakaś niepokorna publikacja gdzieś na marginesie nurtu medialnego sprawę te przypominała, zakrzyczeć. Nie analizować. Nie badać. Nie pytać. Nie wiedzieć. Tylko „oszołomy”, tylko „chorzy z nienawiści” – że przypomnę poetykę „Gazety Wyborczej” – mogli chcieć się zajmować kwestią, czy Lech Wałęsa to TW „Bolek”.
Kłamstwo nam spowszedniało. A skoro tak, to nic dziwnego, że stało się powszechnie stosowaną metodą polityczną
Zakrzyczenie tej sprawy było jednym z większych kłamstw III RP – żaden dominujący tytuł prasowy czy elektroniczny nie był miejscem, gdzie można by było o tym swobodnie pisać. Dotyczyło to nie tylko sprawy „Bolka”. Dziś już mało kto to pamięta i brzmi to kuriozalnie, ale na żądanie ujawnienia dokumentów SB mogących wyjaśnić śmierć i ujawnić morderców Stanisława Pyjasa w 1994 roku ówczesny szef MSW Andrzej Milczanowski odrzekł, że żadnego ujawnienia dokumentów w tej sprawie nie będzie. Dla „dobra państwa”.
Gdy zatem teraz, po 16 latach od ujawnienia faktu rejestracji Lecha Wałęsy w kartotekach SB, słychać krzyk o „nagonce na Wałęsę”, jest w nim echo tamtej nocy 4 czerwca i tamtego wrzasku, by ukryć prawdę o konfidentach SB.