Kłamstwo – metoda polityczna

Właściwie nie ma dnia, byśmy nie zetknęli się z jakimś zafałszowaniem politycznych faktów. Niekiedy zdarza się, że ktoś wyłapuje owe przeinaczenia i eufemistycznie określa je „mijaniem się z prawdą” – pisze Joanna Lichocka

Aktualizacja: 02.07.2008 16:18 Publikacja: 02.07.2008 03:15

Kłamstwo – metoda polityczna

Foto: Rzeczpospolita

Sprawa Lecha Wałęsy i jego ewentualnej współpracy z SB jako TW „Bolek” jest znana polskim elitom politycznym przynajmniej od czerwca 1992 roku, kiedy Antoni Macierewicz przedstawił Sejmowi listę nazwisk osób, które widnieją w kartotekach służb specjalnych PRL, zarejestrowanych jako ich współpracownicy. W ciągu kilku godzin informacja ta dotarła do ówczesnych posłów i do większości dziennikarzy.

Tego dnia, 4 czerwca 1992 roku, i przez kolejne następne dni, tygodnie, miesiące i lata elity polityczne i medialne zrobiły jednak wszystko, by sprawę zamilczeć lub, gdy jakaś niepokorna publikacja gdzieś na marginesie nurtu medialnego sprawę te przypominała, zakrzyczeć. Nie analizować. Nie badać. Nie pytać. Nie wiedzieć. Tylko „oszołomy”, tylko „chorzy z nienawiści” – że przypomnę poetykę „Gazety Wyborczej” – mogli chcieć się zajmować kwestią, czy Lech Wałęsa to TW „Bolek”.

Kłamstwo nam spowszedniało. A skoro tak, to nic dziwnego, że stało się powszechnie stosowaną metodą polityczną

Zakrzyczenie tej sprawy było jednym z większych kłamstw III RP – żaden dominujący tytuł prasowy czy elektroniczny nie był miejscem, gdzie można by było o tym swobodnie pisać. Dotyczyło to nie tylko sprawy „Bolka”. Dziś już mało kto to pamięta i brzmi to kuriozalnie, ale na żądanie ujawnienia dokumentów SB mogących wyjaśnić śmierć i ujawnić morderców Stanisława Pyjasa w 1994 roku ówczesny szef MSW Andrzej Milczanowski odrzekł, że żadnego ujawnienia dokumentów w tej sprawie nie będzie. Dla „dobra państwa”.

Gdy zatem teraz, po 16 latach od ujawnienia faktu rejestracji Lecha Wałęsy w kartotekach SB, słychać krzyk o „nagonce na Wałęsę”, jest w nim echo tamtej nocy 4 czerwca i tamtego wrzasku, by ukryć prawdę o konfidentach SB.

Właściwie nie ma dnia, byśmy, czytając gazety, oglądając telewizję czy słuchając radia, nie zetknęli się z jakimś zafałszowaniem faktów. Niekiedy zdarza się, że ktoś wyłapuje owe przeinaczenia i eufemistycznie określa je „mijaniem się z prawdą”. Bo kłamstwo nam spowszedniało. A skoro tak, to nic dziwnego, że stało się powszechnie stosowaną metodą polityczną.

Oczywiście nie jest tak, że używanie kłamstwa w polityce to wynalazek ostatnich miesięcy – kolejne rządy, partie i poszczególni politycy używali tej metody niejednokrotnie. Aleksander Kwaśniewski twierdził, że nigdy nie spotkał się z Władimirem Ałganowem lub szczycił się rzekomo wyższym wykształceniem – w obu przypadkach, jak wiemy, kłamał. Lider LPR Roman Giertych na Jasnej Górze z Janem Kulczykiem podobno… tylko przypadkiem minął się na korytarzu i zamienił kilka słów. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że byli tam umówieni i razem zjedli obiad.

Nie przypominam sobie jednak, by jakikolwiek polityk poniósł poważne konsekwencje za zafałszowanie prawdy. Nowość polega na czym innym – bezkarność kłamstwa pozwala z powodzeniem stosować je w dominującej dziś metodzie w polityce, czyli marketingu politycznym. Zupełnie bezpośrednio mówi o tym Eryk Mistewicz, jeden z najbardziej znanych speców od kreowania wizerunku politycznego w Polsce. W niedawnym wywiadzie dla „Dziennika” stwierdza prosto, że najważniejsza jest dobrze wymyślona historia, a to, czy ona jest prawdziwa, czy nie, ma znaczenie drugorzędne. „W skutecznym przekazie nie ma żadnych granic” – mówi Mistewicz.

Wydaje się, że granice te, od wyborów w 2005 roku, przekraczane są z dużą skutecznością. Kłamstwem fundamentalnym, naznaczającym od tej chwili życie polityczne, było niezrealizowanie obietnicy powstania koalicji PO – PiS. Wyborcy zostali oszukani, bo politykom obu stron – choć przede wszystkim Platformy Obywatelskiej – z powodu czysto partykularnych interesów od początku nie opłacało się tej koalicji stworzyć. Stratedzy PO obliczyli, że pozycja ich partii w koalicji będzie zbyt mała, a ambicje lidera, by osiągnąć fotel prezydencki, musiałyby pozostać niezaspokojone. Późniejsze negocjacje koalicyjne przy włączonych kamerach, demonstracyjne wychodzenie z nich, zrywanie, mówienie o upokarzających warunkach, jakie PiS miał proponować Platformie, były spektaklem mającym w oczach opinii publicznej usprawiedliwić to, że koalicja PO – PiS nie powstanie. Dzięki wsparciu wielu dziennikarzy i mediów udało się zafałszować rzeczywistość i do dziś tylko z rzadka co przytomniejsi publicyści zwracają na to uwagę.

Ale i PiS nie jest partią, która mówi wyłącznie prawdę i traktuje dane publicznie słowo przesadnie poważnie. Chętnie cytowane do dziś przez przeciwników PiS deklaracje Jarosława Kaczyńskiego, że jeśli jego brat zostanie prezydentem, on nie będzie szefem rządu, były aktualne tylko przez kilka miesięcy działalności gabinetu Kazimierza Marcinkiewicza. Ewidentnie zdarzało się kłamać ministrowi sprawiedliwości Zbigniewowi Ziobrze, który zaraz po śmierci Barbary Blidy stwierdził, że nic o jej zatrzymaniu wcześniej nie wiedział. Późniejsze informacje pokazały, że wiedział o takich planach nie tylko on, ale i premier.

Blef i naciąganie faktów były specjalnością Jacka Kurskiego. Dobitnie wypunktował go w jednej z debat na temat dokonań rządu Jarosława Kaczyńskiego Roman Giertych, gdy Kurski przypisał PiS pomysły LPR. Żal było wtedy patrzeć na Kurskiego, bo demaskacja była dotkliwa.

Podatki to jedno z wdzięczniejszych pól, na których możemy odnaleźć fałsz deklaracji rządzących bez względu na barwy partyjne. W przypadku Platformy Obywatelskiej jest to jednak tym bardziej demonstracyjne, że na haśle obniżenia podatków i wprowadzenia podatku liniowego partia ta w dużym stopniu zbudowała swój wizerunek i zjednała sobie wyborców. Tymczasem kolejne decyzje i zapowiedzi ministra finansów nie tylko nie zapowiadają rychłego obniżenia obciążenia fiskalnego obywateli, ale przeciwnie, zwiększają je.

Wystarczy przypomnieć decyzję o zmniejszeniu ulgi rodzinnej od przyszłego roku czy podnoszenie podatków pośrednich, jak choćby drastyczne podwyższenie od 1 stycznia akcyzy na gaz płynny. W mediach informacje o tym są rozproszone, ani spin doktorom Platformy, ani najwyraźniej jeszcze dziennikarzom ekonomicznym nie zależy na zdemaskowaniu tego całkowicie przeciwnego do wizerunku i zapowiedzi, a także wciąż jeszcze tu i ówdzie składanych deklaracji, faktycznego działania rządzących.

Zabawne jest też śledzenie zapowiedzi minister zdrowia dotyczących podwyższenia składki zdrowotnej. Na początku kadencji pani minister deklarowała, że nie chce zwiększenia składki – wywiad z taką zapowiedzią można znaleźć na stronie internetowej Ministerstwa Zdrowia. Minęło kilka miesięcy i rząd mówi coś zupełnie innego – składka zdrowotna wzrośnie niebawem o 1 procent. Nie oceniam tu zasadności podnoszenia składki i odrzucenia poszukiwania źródeł finansowania służby zdrowia w innych niż kieszeń podatników miejscach. Warto po prostu po raz kolejny zauważyć, jak lekkie są deklaracje polityków.

Lekkie są nawet wtedy, gdy pełne są ciężkich określeń. Pamiętamy kilkumiesięczną kampanię przeciw CBA i jej szefowi Mariuszowi Kamińskiemu prowadzoną przez polityków Platformy. Słyszeliśmy od Zbigniewa Chlebowskiego i Julii Pitery o „przestępstwach”, „prowokacjach politycznych”, wykorzystywaniu służb do walki politycznej.

Bardzo ciężkie zarzuty. Powinny natychmiast dyskwalifikować szefa CBA, a same służby doprowadzić do gruntownych zmian. Jak też pamiętamy, rozmiary patologii i „zbrodni” miały być opublikowane w słynnym raporcie Julii Pitery. Tymczasem raportu nigdy nie zobaczyliśmy, a zarzuty okazały się kłamstwem – bo żadnych dowodów na nie nie przedstawiono. Pośrednio, że były to kłamstwa, potwierdził premier Tusk, nie zgadzając się na publikację „dzieła” Pitery i nie dymisjonując szefa CBA.

To, co głosili politycy PO, miało być tworzeniem klimatu przyzwolenia na odwołanie w trakcie kadencji szefa CBA – nie miało znaczenia, co mówią, chodziło o zbudowanie emocji. Nie powiodło się to jednak na tyle, by premier zdecydował się wówczas na ten krok. My zaś jesteśmy niezwykle wyrozumiali dla oszczerców – celujący w miotaniu tamtych inwektyw politycy PO chodzą z odkrytym czołem od stacji telewizyjnej do stacji i mentorskim głosem opowiadają kolejne historie, w których często prawdziwy jest tylko pełen emocji tembr głosu.

Fantastycznym doświadczeniem, na które zdecydowali się dziennikarze Igor Zalewski i Robert Mazurek we „Wprost”, było przeanalizowanie oświadczeń majątkowych tuzów polskiej polityki. Okazało się, że fałszowanie wartości nieruchomości jest na porządku dziennym. Mazurek i Zalewski nabijają się między innymi z minister Julii Pitery, która kilkakrotnie zaniżyła aktualną wartość swego mieszkania na warszawskim Mokotowie. Hipokryzja jest tym wyrazistsza, że – jak wiadomo – Pitera ma być symbolem uczciwości i przejrzystości obecnego rządu. Najwyraźniej jednak nie ma jak dotąd wystarczająco silnej kontroli publicznej, by zmusić ją do pisania prawdy we własnym oświadczeniu majątkowym (za te 190 tysięcy złotych to i ja, jeśli Mazurek i Zalewski nie będą mogli, chętnie kupiłabym strych Pitery).

Czystym kłamstwem są zapewnienia przedstawicieli rządu o tym, że nie obsadzają stanowisk w administracji i spółkach Skarbu Państwa z partyjnego klucza. Ot, tylko garść przykładów pokrętnych wyjaśnień z ostatnich tygodni. Nowym prezesem krakowskiego lotniska Balice został Jan Pamuła. Przewodniczący rady nadzorczej Paweł Łatacz mówił mediom, że „na wybór Pamuły na to stanowisko obok wykształcenia duży wpływ miała koncepcja rozwoju portu, jaką zaprezentował w trakcie konkursu”. Być może. Ale bez wielkiej pomyłki można też powiedzieć, że zdecydowało co innego – Jan Pamuła był od początku w KLD i jako poseł KLD, a potem UW zasiadał w Sejmie, dziś związany jest z Platformą Obywatelską.

Inny przykład prób ukrycia politycznych rekomendacji: nowy wiceprezes Orlenu Jacek Krawiec – prywatnie rodzony brat minister Małgorzaty Bochenek z Kancelarii Prezydenta Kaczyńskiego. Krawiec ma jednak lepsze atuty niż siostra u prezydenta. Dzięki poparciu ze strony Janusza Tomaszewskiego i Alicji Kornasiewicz, ministrów awuesowskiego rządu, w wieku 31 lat został prezesem państwowego wówczas Impexmetalu, spółki handlującej materiałami kolorowymi. Stamtąd trafił na stanowisko szefa Elektrimu.

Jego nazwisko w kręgach politycznych pojawiło się zaś w 2005 roku. Był… negocjatorem Platformy Obywatelskiej w rozmowach z PiS o utworzeniu koalicji. A dziś współzarządza Orlenem i jest jednym z najbliższych obecnym władzom Platformy menedżerów. Tego, że nie ma żadnego doświadczenia w kierowaniu spółką paliwową, nie warto nawet dodawać.

Takie przykłady obsadzania stanowisk z partyjnego klucza w bardziej i mniej eksponowanych miejscach można wymieniać długo. Zjawisko jest powszechne – zarówno Platforma Obywatelska, jak i PSL obsadzają swoimi ludźmi stanowiska i pierwszym kryterium nie są kwalifikacje, ale przynależność partyjna, środowiskowa lub niekiedy rodzinna. Ma się to nijak do zapowiedzi wyborczych, ale także do tego, co na co dzień mówią głośno politycy.

Robiły to też poprzednie ekipy, ale różnica dziś polega na tym, że politycy PO umieją „słodko kłamać”. Uśmiechają się miło i mówią, ależ skąd, to nie my, to PiS… i robią swoje. Nie wiem, czy długo takie lukrowane oszustwo będzie skuteczne. Na razie, sądząc po sondażach, system działa.

Sprawa Lecha Wałęsy i jego ewentualnej współpracy z SB jako TW „Bolek” jest znana polskim elitom politycznym przynajmniej od czerwca 1992 roku, kiedy Antoni Macierewicz przedstawił Sejmowi listę nazwisk osób, które widnieją w kartotekach służb specjalnych PRL, zarejestrowanych jako ich współpracownicy. W ciągu kilku godzin informacja ta dotarła do ówczesnych posłów i do większości dziennikarzy.

Tego dnia, 4 czerwca 1992 roku, i przez kolejne następne dni, tygodnie, miesiące i lata elity polityczne i medialne zrobiły jednak wszystko, by sprawę zamilczeć lub, gdy jakaś niepokorna publikacja gdzieś na marginesie nurtu medialnego sprawę te przypominała, zakrzyczeć. Nie analizować. Nie badać. Nie pytać. Nie wiedzieć. Tylko „oszołomy”, tylko „chorzy z nienawiści” – że przypomnę poetykę „Gazety Wyborczej” – mogli chcieć się zajmować kwestią, czy Lech Wałęsa to TW „Bolek”.

Pozostało 93% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Haszczyński: Walka o atomowe tabu. Pokojowy Nobel trafiony jak rzadko
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Czy naprawdę nie ma Polek, które zasługują na upamiętnienie?
Opinie polityczno - społeczne
Stanisław Strasburger: Europa jako dobre miejsce. Remanent potrzeb
Opinie polityczno - społeczne
W Warszawie zawyją dziś syreny. Dlaczego?
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: Najniższe instynkty Donalda Tuska