Niewielki felieton Bronisława Wildsteina „Adwokaci na dnie” dał początek dyskusji na łamach „Rzeczpospolitej” na temat stanu prawa i wymiaru sprawiedliwości w Polsce. Poruszano w niej kwestie dotyczące „państwa prawa”, stanu doktryny i nauki prawniczej, roli i kondycji korporacji prawniczych, wolności słowa i prawa do obrony dobrego imienia. Szczególną uwagę poświęcono jednak granicom dopuszczalnej obrony klienta przez adwokata; czy adwokat może się starać bronić jego interesów przy użyciu wszelkich możliwych metod, na jakie pozwala obowiązujące prawo.
Po istnej burzy argumentów, jakie w związku z tym wymieniono, chciałbym przypomnieć konkretną sprawę, która tę dyskusję zapoczątkowała. Otóż dwóch adwokatów, Jacek Brydak i Marcin Ziembiński, obrońców Janiny Chim, jednej z oskarżonych w procesie FOZZ, postanowiło „zerwać” ten proces. Nie z ich winy, ale z powodu zaniedbań sądu, prokuratury i biegłych trwał on kilkanaście lat i groziło mu przedawnienie. Obrońcy postanowili to wykorzystać.
Po zamknięciu przewodu sądowego jeden z nich przedstawił zaświadczenie, z którego wynikało, że oskarżona nie może uczestniczyć w rozprawie z powodu choroby, i wniósł o jej przerwanie. Nie muszę dodawać, że zaświadczenie stwierdzało nieprawdę. Po zarządzonych przez sąd dodatkowych badaniach okazało się, że oskarżona może uczestniczyć w procesie. Notabene tego rodzaju praktyka przedstawiania fałszywych zaświadczeń lekarskich jest w polskich sądach nagminna. I nikt nie potrafi sobie z nią dać rady. Na tym jednak nie koniec.
Sąd postanowił aresztować oskarżoną na trzy miesiące, aby zabezpieczyć możliwość dokończenia kilkunastoletniego procesu. W tym momencie adwokaci wpadli na pomysł – również w naszych sądach nierzadko praktykowany. Poinformowali mianowicie sąd, że oskarżona straciła do nich zaufanie i wypowiedziała im pełnomocnictwa. Na wszelki wypadek uczynili to drogą korespondencyjną, by nie stawić się na rozprawę.
W ten sposób zastawili na sąd pułapkę, którą – posługując się językiem piłkarskim – można by nazwać offsidową. Sąd bowiem aresztował oskarżoną, aby nie „uciekła mu ona w chorobę”. Wtedy jednak zniknęli obrońcy, bez których również nie może kontynuować sprawy. W jaki sposób zniknęli? Otóż z chwilą aresztowania (i to nawet po zamknięciu przewodu sądowego, kiedy nie ma to znaczenia dla przebiegu postępowania) oskarżona nabywa prawo do obowiązkowej obrony. Pierwsze, co w tej sytuacji robi, to w porozumieniu ze swymi obrońcami wypowiada im pełnomocnictwo. Gdyby sąd nie był zdeterminowany, powinien dać jej np. dwa tygodnie na wyznaczenie nowego lub nowych obrońców.