Piotr Bratkowski: Wojna patosu z karnawałem

Im więcej posmoleńskiego patosu, tym mocniejsza tendencja do przekształcenia tej historii w absurdalny happening. Im więcej będzie krzyża, tym więcej "zimnego Lecha" – pisze publicysta

Publikacja: 11.08.2010 21:02

Piotr Bratkowski

Piotr Bratkowski

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

W cztery miesiące po katastrofie pod Smoleńskiem można to już powiedzieć bez wahania: po raz kolejny jako społeczeństwo zmarnowaliśmy szansę, by się czegoś nauczyć z tego, co nam się przydarza.

 

 

Od samego początku nie wierzyłem w lansowany wówczas przez część mediów sentymentalny mit pojednania nad trumnami ofiar. Nie uważałem zresztą takiego pojednania za potrzebne. Demokracja jest po to, by się różnić, by wyrażać odmienne interesy. A wiara w uzdrawiającą moc jedności wszystkich ze wszystkimi to mentalny, postpeerelowski fantom, bezwiednie przyjęty przez sporą część Polaków, zwłaszcza w epoce gierkowskiej.

 

 

Nie znaczy to jednak, że w ogóle nie wierzyłem, iż z tej tragedii może wyniknąć coś dobrego. Tyle, że moje oczekiwania były bardziej minimalistyczne: liczyłem na zmianę języka debaty publicznej. Na to, że jej uczestnicy zaczną w swych przeciwnikach politycznych dostrzegać ludzi, a fakt, że ktoś ma odmienne pomysły na Polskę, przestanie być powodem do odbierania mu prawa do szacunku.

Dziś widać już wyraźnie: stało się dokładnie na odwrót. Podziały zradykalizowały się, a ich dwie strony odmawiają już sobie wzajem nie tylko szacunku, ale i legitymacji do uczestnictwa w życiu politycznym. Po jednej stronie – zdrajcy i łajdaki. Po drugiej – przepełnione nienawiścią oszołomy lub – wedle wersji alternatywnej – cynicy, którzy zaprzęgli śmierć do doraźnej, brutalnej rozgrywki politycznej. Pośrodku zaś – większość Polaków, którym po zbiorowej traumie odebrano możliwość godnego, wspólnego (i być może w jakimś sensie uzdrawiającego) przeżycia żałoby.

Już bowiem kilka dni po smoleńskiej katastrofie (co najmniej od emisji filmu "Solidarni 2010") stało się jasne, że tej żałobie próbuje się narzucić język ekskluzywny. Ekskluzywny – czyli przeznaczony dla wybranych i zarazem wykluczający z uczestnictwa w tym rytuale wszystkich pozostałych. Ekskluzywny – a więc ignorujący ponadpartyjny wymiar tej zbiorowej tragedii, sprowadzający ją do śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego (i – choć głównie początkowo – jego małżonki) i służący ustanowieniu jego świeckiego kultu.

 

 

Aby tak się stało, należało jednak dodać tej tragedii sens, którego nie miała. Nadać jej jakąś celowość, wpisać w polską kulturę i tradycję. Pokazać, że ofiara nie była przypadkowa i daremna, lecz stanowiła kolejne ogniwo w wyzwoleńczej walce Polaków. Zamienić śmierć tragiczną (jakby ona nie była wystarczającym powodem do zbiorowej żałoby) na "męczeńską". A skoro była walka – musieli się w niej pojawić spiskujący wrogowie. A skoro było męczeństwo – musieli być i oprawcy. W taki oto sposób odgrzebano trupa polskiego mesjanizmu, tym razem w wersji posmoleńskiej.

Ten scenariusz jednak, choć dla wielu był uwodzący, nie mógł jednak na dłuższą metę i w społecznej makroskali przynieść sukcesu. Bo błędy i nadużycia w jego konstrukcji mogły pozostawać mało widoczne, tylko dopóki posmoleńskie emocje były w apogeum.

Gdy słyszę o micie "drugiego Katynia", przychodzi mi na myśl jeden z moich pradziadków. Był Żydem, zginął z rąk hitlerowców. Ofiara Shoah? Tylko na pozór: ostatniego dnia niemieckiej okupacji Lwowa został śmiertelnie potrącony przez pospiesznie ewakuującego się na motocyklu żołnierza. Zginął dlatego, że motocyklista był przerażony i – wedle przekazów rodzinnych – pijany. Śmierć mojego pradziadka nie miała żadnego związku przyczynowego z Holokaustem: była tyleż tragiczna, co przypadkowa.

Pozwoliłem sobie na ten osobisty wtręt, bo widzę tu, choć niedoskonałą jak wszystkie, to jednak – analogię. Śmierć prezydenta Kaczyńskiego była również tyleż tragiczna, co przypadkowa. Mimo że nastąpiła na terytorium Rosji i w dodatku w drodze na uroczystości katyńskie, w sposób oczywisty nie miała żadnego związku z katyńską zbrodnią. Ani też z działalnością polityczną prezydenta.

 

 

Jak słusznie zauważył Paweł Lisicki, fakt, że Lech Kaczyński był obiektem ataków politycznych, nijak nie przekłada się na to, że samolot, którym leciał, uległ katastrofie. Twórcy teorii spiskowych zaś w rodzaju "w zabójstwie Kaczyńskiego widać styl Putina", "Tusk ma krew na rękach", a "Komorowski uczestniczył w zacieraniu śladów" tej zbrodni, ignorują – niewygodne z mesjanistycznego punktu widzenia – fakty.

Otóż takie zamachy polityczne rzeczywiście się czasem zdarzają, choć w obecnych czasach i pod naszą szerokością geograficzną niezwykle rzadko. Tyle tylko, że – ujmując sprawę skrajnie cynicznie – nawet gdy Putinowi i Tuskowi przypisać najgorsze intencje, żaden z nich w śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego nie miał interesu. Rosja widziała w nim wprawdzie orędownika interesów nieprzyjemnych z jej punktu widzenia, ale zupełnie niegroźnych państw powstałych po rozpadzie sowieckiego imperium. Przede wszystkim jednak prezydenta o słabej pozycji w Unii Europejskiej, gwaranta kłopotów w pozyskaniu dla Polski mocnych sojuszników w przypadku potencjalnych sporów i konfliktów z Rosją.

A Donald Tusk? Tusk widział w Lechu Kaczyńskim przeciwnika o dramatycznie słabnącym potencjale politycznym. Takiego, przeciw któremu w wyborach prezydenckich można spokojnie wystawić Bronisława Komorowskiego. Przecież dopiero śmierć Lecha Kaczyńskiego sprawiła, że Komorowski napotkał w rywalizacji o prezydenturę na realny kłopot!

Skądinąd tutaj twórcom mesjanistycznego scenariusza przytrafił się błąd obsadowy. Oczywiście, skoro czas posmoleński miał być walką sił dobra z ciemnymi mocami, Jarosław Kaczyński był – dla swych zwolenników – naturalnym przywódcą sił dobra. Ale Bronisław Komorowski jako demon zła? Poczciwy konserwatysta, pozbawiony charyzmy i – być może, czas pokaże – prezydenckiego formatu? Toż to się kupy nie trzymało i odbierało całej tej historii wiarygodność! Za to dodało posmoleńskiemu mesjanizmowi pierwiastka naturalnego absurdu, do wyeksponowania którego nie trzeba było ani Janusza Palikota, ani legionu antypisowskich prześmiewców.

 

 

Tuż po katastrofie smoleńskiej wielu Polakom się nie śniło, że po upływie czterech miesięcy będą się śmiać z dowcipów o "zimnym Lechu". Zabawiać się w internetową grę, w której "obrońcy krzyża" strzelają do Komorowskiego, Napieralskiego i Zapatero, albo nawet faktycznie przychodzić na nocne, ludyczne happeningi przed Pałacem Namiestnikowskim.

Są wśród nich ludzie, którzy głęboko przeżyli tragedię pod Smoleńskiem, w tym także śmierć Lecha Kaczyńskiego, nawet jeśli nie byli jego politycznymi entuzjastami. Ludzie, którzy wcale nie byli przeciwnikami PiS, a już na pewno – entuzjastami Platformy Obywatelskiej. Dziś często pytają publicznie o zdolność do samokontroli Jarosława Kaczyńskiego lub zastanawiają się nad granicami jego cynizmu. I upatrują w Januszu Palikocie nadzieję na przywrócenie Polsce mentalnej normalności.

Okazało się bowiem, że aby być pełnoprawnym uczestnikiem posmoleńskiej żałoby, trzeba było przyjąć za swoje wszystkie bzdury wypowiadane przez – czasem samozwańczych, czasem ukrytych – mistrzów ceremonii tego rytuału. Uznawać za zdrajców wszystkich, którzy Lecha Kaczyńskiego nie dość kochali i choć go szczerze żałują, nie potrafią w nim dostrzec męża opatrznościowego Polski. A za orędowników prawdy jedynie tych, którzy w katastrofie smoleńskiej dopatrują się spisku Rosjan i liberałów. I przyjąć za swoją dominującą narrację tej żałoby, nienawistną wobec wszystkich myślących inaczej. Ta ludowa (chcę wierzyć) początkowo narracja, swym tonem kojarząca się z językiem inspirowanych przez władze PRL komunistycznych nagonek (i nawet czasem przeciw tym samym osobom skierowana), zyskuje na naszych oczach coraz silniejszą sankcję liderów Prawa i Sprawiedliwości.

To nie tylko polityka, także – żeby tak rzec – wrażliwość estetyczna. Znaczna część Polaków najzwyczajniej w świecie nie potrafi strawić przeszarżowania estetycznego, do jakiego doszło podczas tworzenia smoleńskiego mitu. Im więcej w nim patosu, tym mocniejsza tendencja do przekształcenia całej tej historii w absurdalny happening. Im więcej krzyża, tym więcej "zimnego Lecha".

Pojednania być nie mogło. Trudno było się jednak spodziewać, że cztery miesiące po Smoleńsku Polacy podzielą się na zbiorowiska odmawiające sobie wzajem prawa do istnienia. I mówiące tak różnymi językami, że już nawet trudno między nimi o porządną kłótnię.

Autor jest publicystą "Newsweeka"

W cztery miesiące po katastrofie pod Smoleńskiem można to już powiedzieć bez wahania: po raz kolejny jako społeczeństwo zmarnowaliśmy szansę, by się czegoś nauczyć z tego, co nam się przydarza.

Od samego początku nie wierzyłem w lansowany wówczas przez część mediów sentymentalny mit pojednania nad trumnami ofiar. Nie uważałem zresztą takiego pojednania za potrzebne. Demokracja jest po to, by się różnić, by wyrażać odmienne interesy. A wiara w uzdrawiającą moc jedności wszystkich ze wszystkimi to mentalny, postpeerelowski fantom, bezwiednie przyjęty przez sporą część Polaków, zwłaszcza w epoce gierkowskiej.

Pozostało 92% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Dlaczego Hołownia krytykuje Tuska za ministrów na listach do PE?
Opinie polityczno - społeczne
Dubravka Šuica: Przemoc wobec dzieci może kosztować gospodarkę nawet 8 proc. światowego PKB
Opinie polityczno - społeczne
Piotr Zaremba: Sienkiewicz wagi ciężkiej. Z rządu na unijne salony
Opinie polityczno - społeczne
Kacper Głódkowski z kolektywu kefija: Polska musi zerwać więzi z izraelskim reżimem
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Wybory do PE. PiS w cylindrze eurosceptycznego magika