Burzliwa dyskusja, która rozgorzała wokół gen. Jaruzelskiego, pomija pewien znamienny epizod. Warto go dziś przywołać. Otóż gdyby nie tragiczna katastrofa pod Smoleńskiem, prezydent Lech Kaczyński 9 maja 2010 r. spędziłby prawdopodobnie w Moskwie, uczestnicząc w obchodach zakończenia II wojny światowej. Ponieważ zaproszenie na owe uroczystości dostał również gen. Jaruzelski, prezydent początkowo się wahał, czy do Moskwy w ogóle wyruszyć. Jednak niebawem wyboru dokonał.
[srodtytul]Zaproszenie od Kaczyńskiego [/srodtytul]
30 marca minister Paweł Wypych poinformował opinię publiczną, że w ramach "pomocy logistycznej" prezydent zaprasza gen. Jaruzelskiego na pokład samolotu. "Lech Kaczyński – wyjaśniał tę decyzję Wypych – bardzo negatywnie ocenia działalność Jaruzelskiego w latach PRL, zwłaszcza w okresie stanu wojennego. Jednak należy pamiętać, że gen. Jaruzelski, oprócz udziału w II wojnie światowej był również demokratycznie wybranym prezydentem Polski. W związku z powyższym ten szacunek ze względu na wiek, ale także na mandat prezydencki, wydaje się oczywisty".
Nie rozległy się wówczas głosy oburzenia. Ten uprzejmy gest został dobrze przyjęty. Nikt nie kwestionował tego, iż urzędująca głowa państwa – przy twardo wyłożonych zastrzeżeniach natury historycznej – żywi szacunek dla jednego ze swoich poprzedników, że pozostaje z rewerencją dla podeszłego wieku, że docenia wojenne trudy.
W ówczesnej argumentacji Lecha Kaczyńskiego jeszcze jeden aspekt zasługuje na podkreślenie. Mianowicie fakt, że nie podważał on demokratycznej legitymacji Jaruzelskiego do sprawowania prezydenckiego urzędu. A przecież okoliczności wyboru Jaruzelskiego nie były jednoznaczne i po dziś dzień tamtemu aktowi tu i ówdzie odmawia się zarówno prawnej, jak i zwłaszcza moralnej prawomocności. Warto zatem owe okoliczności przypomnieć.