Kilka dni temu w toczącej się na łamach „Rzeczpospolitej" dyskusji o wiarygodności nowej książki Jana Tomasza Grossa „Złote żniwa" wziął udział prof. Wojciech Sadurski. W swoim artykule przekonuje, że praca ta jest wiarygodna, a wyśmiewani przez niego krytycy „Złotych żniw" uprawiają co najwyżej „patriotyczne czepialstwo": „zdecydowana większość osób – w tym publicystów i historyków – (...) mogła swobodnie dać wyraz swemu oburzeniu, patriotycznie motywowanemu zgorszeniu i szczerej trosce o standardy naukowe, tak radykalnie naruszone przez nieznaną im jeszcze książkę".
Autor jest w błędzie, bo nie krytykowano książki nikomu nieznanej. Jej maszynopis został upubliczniony w grudniu ubiegłego roku i właśnie to wywołało burzliwą debatę. Pod wpływem krytyki Gross zaczął poprawiać niektóre kompromitujące błędy i oczywiste nadużycia. Nie miało to, niestety, nic wspólnego z klasyczną rzetelnością naukową: chodziło głównie o to, by fałszywych tez książki łatwiej było bronić w przestrzeni publicznej.
Inne poprawki miały charakter wręcz kuriozalny. Gross dopisał na przykład obelgi pod adresem osoby, z którą, jak uznał, ma osobiste porachunki. W rezultacie tych poprawek „Złote żniwa" nie przestały być tym, czym są, czyli nader pospolitą grafomanią.
Mniej więcej miesiąc temu ostateczna wersja „Złotych żniw" została rozesłana licznym historykom i publicystom. Na tej podstawie powstała kolejna seria tekstów na temat pisarstwa Grossa, w tym także mój tekst w „Rzeczpospolitej" (19 – 20.02.2011 r.). Ani jeden z historyków, łącznie z tymi, którzy wypowiedzieli się na łamach przychylnej Grossowi „Gazety Wyborczej", nie uznał dzieła za wiarygodną pracę naukową.
Prof. Sadurski pisze z ironią, że krytycy Grossa atakowali „nieznaną im jeszcze książkę". Jego stan wiedzy na temat przebiegu debaty nad „Złotymi żniwami" nie wymaga jakiegokolwiek komentarza.