Wraz z nadejściem wiosny rozpocznie się przedostatni akt reformy oświatowej: władze samorządowe podejmą kolejną próbę przekonania większości rodziców, by posłali swoje sześcioletnie dzieci do szkoły. I choć efekt tych starań jest bardzo wątpliwy – nawet optymistyczne prognozy nie przewidują wyniku przekraczającego 50 proc. – pani minister Katarzyna Hall ma powody do zadowolenia. Niezależnie od tego, jaki odsetek maluchów pójdzie we wrześniu do pierwszej klasy, będzie to istotny krok w kierunku zaplanowanego na następny rok ostatecznego objęcia wszystkich sześciolatków obowiązkiem szkolnym. Wszystko zmierza do takiego zakończenia, choć wprowadzana w życie reforma zdaniem wielu specjalistów sprzeczna jest z potrzebami rozwojowymi dzieci, nie budzi cienia entuzjazmu w środowisku pedagogicznym, a jej jedyne bezdyskusyjne atuty mieszczą się w sferze ekonomii i polityki.
Trudno oprzeć się odrobinie podziwu dla zręczności, z jaką pani minister – która osobiście odgrywa główną rolę rzecznika wprowadzanych zmian – potrafiła przemilczeć naprawdę istotne zarzuty podnoszone przez przeciwników reformy, sprowadzając dyskusję do problemu bazy materialnej. Wydawać by się mogło, że jedyną barierą wstrzymującą rodziców od posłania sześciolatków do szkół był dotąd brak odpowiednio wyposażonych świetlic i placów zabaw. Rozwiązanie tego problemu, które rzeczywiście stopniowo następuje, ma ostatecznie otworzyć szeroką perspektywę kształcenia dzieci wcześniej i lepiej... Szkopuł w tym, że nawet wyposażenie szkół co do jednej w radosne świetlice i pomarańczowo-niebieskie place zabaw nie rozwiewa wątpliwości co do samych założeń reformy.
Nierealne wymagania
Wcześniejsze rozpoczęcie nauki szkolnej bez wydłużenia czasu jej trwania musi odbić się ujemnie na jakości kształcenia. Dziecko sześcioletnie jest mniej sprawne manualnie i wolniej pracuje niż jego o rok starszy kolega. Przez 12 lat nauki zdobędzie mniej umiejętności i wiedzy, ponieważ już na starcie będzie potrzebować więcej czasu na opanowanie podstaw. Z tego samego powodu nie poprawi sytuacji zastąpienie "zerówki" obowiązkowym przygotowaniem do nauki szkolnej dla pięciolatków. Kolejnych faz rozwoju dziecka nie da się przyspieszyć żadnym aktem prawnym.
Jako koronny argument pani minister wskazuje w tej sprawie odpowiednią konstrukcję i starannie dobraną zawartość treściową "Podstawy programowej" opisującej oczekiwane osiągnięcia ucznia. Tymczasem dokument ów zawiera zapisy, które są po prostu nierealne w odniesieniu do przeciętnego sześciolatka, jak choćby wymóg pisania zgodnie z zasadami kaligrafii już w pierwszej klasie. Na domiar złego zakres wymagań jest na tyle obszerny, że narzuca konieczność niezwykle intensywnej pracy od początku nauki. Jak pogodzić to z naturalną wśród maluchów niezdolnością do dłuższej koncentracji nad jednym zadaniem i ogromną potrzebą ruchu – wiedzą chyba tylko twórcy tego dokumentu.
Nie znaczy to, że sześciolatki nie sprostają szkolnym wymaganiom. Jakoś to będzie, najwyżej zwiększy się liczba niepowodzeń szkolnych, a po kilku latach "Podstawa" zostanie dostosowana do realiów. Natomiast z dużą dozą pewności można przewidzieć, że większość dzieci zamiast radosnego zdobywania wiedzy i umiejętności czeka w zreformowanej szkole mozolne "radzenie sobie". Tymczasem nie o to przecież chodzi w edukacji.