Podobnie jak Piotra Zarembę (Nie cierpię empików, „Rz" 28 kwietnia 2011), drażnią mnie empiki i zachowanie ich młodych pracowników, którzy „nie dość, że są nieporadni, to co chwila opuszczają stanowiska pracy, wracając w najdziwniejszych momentach i zabawiając się apelami: Zapraszam do sąsiedniej kasy". Inaczej niż Piotr widzę jednak przyczyny tego stanu rzeczy.
Zaremba główny nacisk kładzie na kwestie kulturowe: „bezstresowe wychowanie, niewymagającą szkołę, logikę popkultury", które „coraz mocniej zderzają się z mieszczańską kulturą". W jakiejś mierze ma tu rację. Konkluduje jednak: o tym, jak będziemy traktowani przez ekspedientkę, decyduje „nie baza, ale nadbudowa".
I tu się nie zgadzam. Bo moim zdaniem – jednak przede wszystkim baza.
Pokolenie macjobs
Praca w empikach to rodzaj czegoś, co parę lat temu na Zachodzie nazwano macjobs. Czyli prace typu obsługa w barze fastfood. Bardzo niskopłatne i niedające jakiejkolwiek perspektywy stabilizacji. Początkowo uważane są z definicji za krótkotrwałe – ot, student sobie dorabia. Potem jednak, w miarę jak turbokapitalizm (świetne określenie Edwarda Luttwaka) okazał się systemem, w rosnącej mierze nieumożliwiającym – w odróżnieniu od kapitalizmu w swych wcześniejszych wersjach rozwojowych – kolejnym
generacjom młodych ludzi doszlusowanie do klasy średniej, „macprace" zaczęły mieć tendencje do przedłużania się.