Grzegorz Braun nie jest moim ulubionym bohaterem. Jego monarchistyczne poglądy na naszą – bądź co bądź – republikańską rzeczywistość; jego poglądy radykalnie antyeuropejskie, każące mu widzieć Unię Europejską jako współczesne wcielenie ZSRR – już to wystarcza, by nie czuć się jego fanem.
W jego głośnym wystąpieniu na KUL były i inne – poza powszechnie znanymi – akcenty pokazujące brak umiaru, np. nazwanie "Gazety Wyborczej" bolszewicką. Nie trzeba kochać "Wyborczej", żeby się z takim określeniem nie zgodzić. Wystarczy zauważyć, że jest ono tyleż obraźliwe co merytorycznie nieoddające istoty rzeczy.
Czy Wolter jeszcze obowiązuje?
A zatem z Grzegorzem Braunem jest mi w wielu sprawach nie po drodze. Czy z tego wynika, że powinienem mu – gdybym miał taką możliwość – zakneblować usta? Tego wielu się domaga, szczególnie w kontekście opublikowania rozmowy z Braunem przez "Rzeczpospolitą" (17 maja). I właśnie sytuacja wytworzona po jego lubelskim wystąpieniu pozwala zweryfikować, czy bierzemy serio czy tylko deklaratywnie zasadę wolności słowa.
I nie ma tu nic do rzeczy, czy uznajemy, że wrocławski reżyser ma czy też nie publiczny status każący się z nim liczyć. Bo klasyczne wolterowskie: "Nienawidzę twoich poglądów, ale oddałbym życie, abyś mógł je głosić", albo odnosi się do wszystkich, albo nie ma sensu.
Polemizowałbym więc z Katarzyną Wiśniewską, gdy ta nazywa Brauna człowiekiem, który "własną małość kompensuje opluwaniem Wielkich" ("Gazeta Wyborcza", 14 – 15 maja). Uważam, że – mimo wszystkich zastrzeżeń do jego osoby – jest to twórca nietuzinkowy ("Errata do biografii", "Towarzysz Generał"). Nawet gdyby przyjąć za Wiśniewską, że Braun jest nikim, należałoby go potraktować podmiotowo – jako osobę. Tego uczą mistrzowie katolickiego personalizmu tak – zdawałoby się – drodzy "Gazetowej" specjalistce od Kościoła.