Piotr Zaremba o sprawie Mariusza Kamińskiego

Platformie Obywatelskiej udało się zbudować coś własnego i oryginalnego: system masowej pobłażliwości. Obejmuje on zarówno postaci z obozu rządzącego, jak i inne osoby z establishmentu – pisze publicysta „Rzeczpospolitej".

Publikacja: 24.05.2011 19:12

Piotr Zaremba

Piotr Zaremba

Foto: Fotorzepa, Rob Robert Gardziński

Nawet gdyby przyjąć, że Mariusz Kamiński to cynik szukający dla swojej partii tematu do kampanii (skądinąd nie sądzę, aby tak było), to i tak jego pytania zawarte w dwóch listach do prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta powinny być przedmiotem poważnej debaty. Jednym z założeń demokracji jest przecież to, że partie, wymieniając się przy władzy, szukają na siebie nawzajem haków, pozwalając opinii publicznej zajrzeć za kulisy.

Nie motywy się więc liczą, lecz treść. Tu zaś mamy wpływowego polityka partii rządzącej opisywanego w zeznaniach świadka koronnego jako kompan gangsterów. Korupcję w wymiarze sprawiedliwości, i to na najwyższych szczeblach. Prowokacje policyjne zakończone sukcesem (czyli przyjęciem łapówki), których bohaterowie pozostają wszakże na wolności.

Mamy nawet funkcjonariusza CBA, służby powołanej do walki z korupcją, który sam miał pozostawać w cieniu podejrzenia, a teraz, po wyrwaniu urzędu z rąk "politykierów" i przekazaniu go "pragmatycznym policjantom", pracuje razem z ludźmi, którzy go rozpracowywali. Mamy rozliczne przypadki blokowania śledztw, odbierania ich prokuratorom i przekazywania innym.

Istne Włochy

Słowem, mamy obraz państwa w stanie moralnego, a i instytucjonalnego rozkładu. Jan Rokita w ciekawych wywodach na temat smutnego bilansu ostatnich lat wyraził na łamach "Europy" nadzieję, że przynajmniej w jednej sprawie poprawiło się od czasu afery Rywina: nasi mniej kradną. Tymczasem panorama nakreślona przez Kamińskiego podważa ten optymizm. Tymi realiami przybliżalibyśmy się do najgorszego okresu z dziejów Włoch.

Powiem szczerze: chciałbym, aby Kamiński choć częściowo się mylił. Ale wymienia konkretne prokuratury, zeznania, śledztwa, odwołuje się do konkretnych i udokumentowanych operacji swoich podwładnych. Pojawiły się sprostowania, na razie cząstkowe. I zapowiedź pozwu ze strony Mirosława Drzewieckiego, który oświadcza krótko: – To, co mówi Kamiński, to nieprawda.

Nie wiemy jednak, co ma być nieprawdą. Czy pojawienie się ministra w zeznaniach gangstera? Czy treść owych zeznań (w takim przypadku pozwanym powinien być raczej Piotr K. nazywany Brodą)? A może okoliczności: CBA miało otrzymać te informacje od prokuratury, która chciała pogłębienia badań tego wątku, a po dymisji Kamińskiego z nieznanych przyczyn z tego zrezygnowała.

Za to wywiadowi towarzyszy kakofonia. Premier Tusk ogranicza się do triumfalnej konkluzji: Kamiński nie nadawał się na stanowisko.

Przyjmijmy jednak, że były szef CBA mówi prawdę. Jaką inną drogę ustalenia, co się dzieje z tymi śledztwami, oferuje szef rządu byłemu funkcjonariuszowi, niechby i politycznemu wrogowi?

Notabene Tusk się myli, twierdząc, że Kamiński poznał opowiedziane przez siebie historie jako pogłoski i jako szef CBA nie zrobił nic, aby je sprawdzić. Opowiada przecież, powtórzmy, kto mu oficjalnie przekazał informacje o zeznaniach "Brody" obciążających Drzewieckiego i dlaczego nie miał okazji nic z tym zrobić.

Sytuację, gdy pytanie: "czy to prawda", zastępowano debatą: "jak doszło do wycieku informacji", już przerabialiśmy. Metodę taką próbował stosować SLD w obliczu powodzi afer za premierostwa Millera. Wtedy zakończyło się to porażką. Dziś dzięki dominacji PO nad przekazem, nad elitami, nad wieloma mediami triumf takiego podejścia może się okazać łatwiejszy. To podejście nie przestaje być sprzeczne z jedną z podstawowych zasad demokracji. Żeby nie była ona tylko fasadą, potrzebna jest wolna opinia publiczna.

Udają  czy nie rozumieją?

Nie ma jej, skoro w tę samą grę wchodzi ochoczo część mediów. Adam Leszczyński pyta na stronie internetowej "Gazety Wyborczej": gdzie Kamiński ma dowody? Niech je pokaże! Rzecz w tym, że już to zrobił – w listach i w wywiadzie dla "Uważam Rze".

Zeznanie "Brody" jest dowodem, i to – zważywszy na okoliczności (uznanie go za świadka koronnego) – istotnym, choć zapewne możliwym do podważenia. Lub doprecyzowania, skoro pojawiły się dementi. Leszczyński jednak ani zna, ani rozumie zarzuty Kamińskiego. Wystarczy, że formułuje je polityk PiS, a więc wróg.

Podobną metodę stosuje Paweł Wroński w papierowym wydaniu "Wyborczej" – pod lekceważącym tytułem "Kawał z Brodą". "Nie wiem, jaką wiarygodność ma gangster "Broda", któremu coś się przypomniało. O wiarygodności Kamińskiego zdanie mam wyrobione". Przy takim podejściu spór o fakty staje się kwestią wiary. Notabene "Brodzie" "przypomniało się" pod rządami PO, nie PiS. Pewnie wkrótce przeczytamy, że i on jest pisowcem, któremu zamarzyła się instalacja nad Wisłą IV RP.

Tam, gdzie opinie polityczne są choć w części równoważone merytoryczną wiedzą, ton jest bardziej zniuansowany. Inny komentator "Wyborczej" Bogdan Wróblewski wie, że zeznanie jest dowodem. I przyznaje, że przynajmniej część zarzutów Kamińskiego może być warta wysłuchania.

Naturalnie opatruje te obrazoburcze konkluzje garścią politycznych kpin. Ale przecież gdyby choć połowa zarzutów Kamińskiego miała pokrycie w rzeczywistości, liberalno-lewicowe elity powinny się zastanowić, co jest źródłem choroby państwa. Zły charakter Jarosława Kaczyńskiego?

Lis w kurniku

PiS i jego pomysłom na walkę z korupcją wytykano wiele grzechów. Miały nimi być przewaga wiary w prostą wolę polityczną nad rozwiązaniami systemowymi i hucpa prowadząca do nadużywania władzy. Może było w tym trochę prawdy. Może, bo owych ciężkich nadużyć praktycznie nie dowiedziono. Największą przewiną pozostają obcesowe wypowiedzi Zbigniewa Ziobry na temat człowieka podejrzanego o korupcję.

Notabene wiele tamtych grzechów zostało już powtórzonych przez nową władzę przedstawiającą się jako przeciwieństwo "autorytarystów". Po 2007 roku mieliśmy i rewizje w domach dokonywane przez ABW, i zwiększającą się liczebność pytań o telefoniczne billingi. Nawet nie twierdzę, że to wszystko było zawsze nieuzasadnione. Każdy przypadek należałoby badać oddzielnie.

Tyle że tym razem poza wąskimi prawicowymi środowiskami nikt niczego nie zamierza badać. "Antyautorytarny odruch" zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Ale wygląda na to, że równocześnie nowej władzy udało się zbudować coś własnego i oryginalnego: system masowej pobłażliwości. Jak wynika z opowieści Mariusza Kamińskiego, obejmuje on zarówno postaci, których sprawy i sprawki są problemem obozu rządzącego (Drzewiecki, Parafianowicz), jak i przygodnych sojuszników lub ludzi establishmentu, którzy korzystają z atmosfery.

Krótko mówiąc, w interesie tej ekipy nie jest ani zdemaskowanie sędziego Sądu Najwyższego (po co robić przykrość prawnikom?), ani przyjęcie zasady, że w antykorupcyjnym urzędzie nie powinni się pojawiać ludzie, co do których są wątpliwości (tacy mogą się wręcz okazać cenni, bo są z definicji pobłażliwi).

Mało co zabrzmiało tak szokująco jak mały fragmencik komentarza Bogdana Wróblewskiego, który objaśniał jako coś oczywistego, że minister Drzewiecki prowadził kiedyś w Łodzi knajpę, w której gromadził się półświatek. W takim razie uczynienie tegoż restauratora skarbnikiem partii i człowiekiem szczególnego zaufania lidera było wpuszczeniem lisa do kurnika. I wiemy to nawet bez zeznań "Brody".

Szalbierstwa nagrodzone

Pisowcom zarzucano, że nie nadali swoim antypatologicznym intuicjom instytucjonalnych podstaw. Że stworzyli za mało prawnych zabezpieczeń. Możliwe, że tak było, choć pomysł penetrowania rozmaitych środowisk przez nieuwikłaną nową służbę był w polskich warunkach nowatorski. Tyle że zdeprecjonowano go pisowskimi afiliacjami samego szefa, czyli Kamińskiego.

Otóż system pobłażliwości stworzony przez władzę obecną został odpowiednio zabezpieczony. Choćby przez nowy model funkcjonowania prokuratury przedstawiany jako osiągnięcie wolnościowej filozofii. Tak naprawdę nie wyklucza on brutalnych ingerencji z góry w śledztwa (przypadek Parafianowicza), przy czym góra ta jest formalnie czysto korporacyjna, faktycznie zaś niepozbawiona politycznych linków.

Model ten wyklucza za to korygowanie patologii przez władzę odpowiadającą przed opinią publiczną. Premier nie musi się tłumaczyć z bezczynności prokuratora Seremeta (czy kogokolwiek innego). Przecież ten mu nie podlega. A to, że rozumie bez słów jego pobłażliwą filozofię...

Towarzyszy temu zniszczenie innych oczyszczających mechanizmów, na przykład kontrolnej roli mediów, które dziś reprezentują wyłącznie własny wycinek społeczeństwa, przedstawiają więc różne "prawdy". Albo przekształcenie parlamentarnych śledztw we własną parodię. Tu już winnych było wielu (także po stronie opozycji), aczkolwiek zwieńczeniem tego procesu stało się niewątpliwie ukręcenie przez obecną koalicję dochodzenia hazardowego.

Nie oszczędzono nam niczego – łącznie z politycznym podkupieniem jednego z najbardziej bezkompromisowych śledczych i z pomysłem, aby czołowy partyjny nadzorca procesu "ukręcania" ubiegał się w nagrodę o funkcje wiceprezesa NIK.

Gdyby to był scenariusz amerykańskiego filmu sensacyjnego ze społecznym zacięciem, nasze elity śledziłyby go z zapartym tchem (tam takie filmy kręci częściej lewica). Ale tutaj te same elity z pasją dobrze opłaconych adwokatów bronią spokoju świętych krów. Janina Paradowska w 2004 roku nie dostrzegła afery Rywina. Dziś pyta, dlaczego uważać Drzewieckiego za skompromitowanego, a Kamińskiego nie. Co przypomina amerykańskich dziennikarzy, którzy Elliota Nessa zwalczali jako nadużywającego władzę brutala (też doczekał się zarzutów), a Ala Capone'a bronili jako zacnego obywatela.

Wiele wskazuje na to, że pytanie o zorganizowaną pobłażliwość słabo przebije się w kampanii. Tego, że nie stanie się tematem rzetelnej debaty, jestem pewien już dziś.

Nawet gdyby przyjąć, że Mariusz Kamiński to cynik szukający dla swojej partii tematu do kampanii (skądinąd nie sądzę, aby tak było), to i tak jego pytania zawarte w dwóch listach do prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta powinny być przedmiotem poważnej debaty. Jednym z założeń demokracji jest przecież to, że partie, wymieniając się przy władzy, szukają na siebie nawzajem haków, pozwalając opinii publicznej zajrzeć za kulisy.

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?