Wtorkowe wspólne posiedzenie rządu Polski i Niemiec uwieńczyło obchody 20-lecia podpisania traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. Wylano z tej okazji mnóstwo lukru i wygłoszono wiele mów. Czy satysfakcja z uregulowanych i stabilnych stosunków jest czymś złym? Nie, ale problem w tym, że stosunki polsko-niemieckie od paru lat rozgrywają się już niemal wyłącznie według agendy kolejnych rocznic lub symbolicznych wizyt ze świadectwami świadków historii.
Jak nie symboliczna wizyta na Westerplatte, to honoris causa na Politechnice Wrocławskiej. Jak nie debata prezydentów z młodzieżą w rocznicę klęknięcia Willy Brandta, to nagroda Karola w Akwizgranie. Jak nie wspomnienia Hansa Dietricha Genschera i Rolanda Dumasa jak powstał Trójkąt Weimarski snute na forum polsko-niemieckim, to spotkania na moście między Słubicami i Frankfurtem.
Jak nie frywolne tytuły o „Dziadku z Wehrmachtu i matce z Zoppot" w jednej z polskich gazet, to powtarzane do znudzenia frazy: „o stosunkach między obydwoma krajami, które nie były tak dobre, jak teraz", o „partnerstwie, którego celem jest rozwiązywanie problemów". To wreszcie nowy dogmat, że „stosunki między Berlinem a Warszawą są tak ścisłe, jak między Niemcami i Francją".
Czy można kręcić nosem na taki Wersal?
Ludzie pamiętający ostatnią wojnę i budujący dialog przez dziesięciolecia oburzają się, że zbyt szybko powszednieje cud pojednania. Ekonomiczni realiści przypominają, jak bardzo Polska jest związana z gospodarką niemiecką. A geopolitycy zachęcają, by spojrzeć na mapę i zobaczyć, kto przewodzi w Europie.