Niedawne wystąpienie prezydenta Baracka Obamy, zapowiadające rozpoczęcie wycofywania się Amerykanów z Afganistanu, zapewne w dużej mierze było motywowane zbliżającą się kampanią prezydencką w USA, ale nie powinniśmy poprzestawać na takim wytłumaczeniu. Tym bardziej że nie mamy powodów do radości.
A właśnie satysfakcja przebija z komentarza gen. Stanisława Kozieja, szefa BBN, zamieszczonego tydzień temu w "Gazecie Wyborczej". Bardzo cenię tego autora i często się z nim zgadzam, ale nie tym razem.
Szybkie, łatwe, błędne
Rzecz jednak nie w sformułowaniach, lecz w fundamentalnej kwestii interpretacji decyzji Obamy oraz oceny źródeł możliwych dalszych zagrożeń. Gen. Koziej dostrzega oczywiście, że rozpoczęcie procesu wychodzenia z Afganistanu oznacza wyjście z tego kraju bez całkowitej likwidacji działających tam terrorystów. Dostrzega i postuluje, że "wszelkie próby wyprowadzania ataków na zewnątrz należy eliminować w zarodku".
Pięknie powiedziane, tylko jak to realizować już po zakończeniu misji NATO w Afganistanie? Czyżby gen. Koziej postulował prowadzenie przez Amerykanów wybiórczych ataków na suwerenne państwo bez jakiejkolwiek legitymizacji międzynarodowej?!
Każdy trudny problem ma rozwiązanie szybkie, łatwe – i błędne. Takim był głoszony swego czasu przez tego samego autora postulat mechanicznego podziału Iraku na część szyicką i sunicką, takim jest też przekonanie, że można szybko wyjść z Afganistanu, pozostawić tam talibów – i kontrolować ich działalność. Co więcej, dylemat, przed jakim stoją państwa europejskie, wygląda w rzeczywistości zupełnie inaczej.