Jeden z liderów związku policjantów ogłosił, ze decyzja o sprowadzeniu Brattona to policzek od premiera, który uważa, że gość zza oceanu będzie lekarstwem na wszelkie bolączki brytyjskich stróżów prawa. Politycy lewicy uznali, że ściąganie Amerykanów to działania pod publiczkę i tęsknota za "rządami szeryfów".

A wydawałoby się, że po fali zamieszek w Wielkiej Brytanii każda rada jest cenna. W końcu Bratton na koncie ma udane reformy działania sił policyjnych, których efektem był spadek przestępczości w Los Angeles czy Nowym Jorku.

Można jednak podejrzewać, że prawdziwą przyczyną nerwowych reakcji Brytyjczyków nie jest wcale poczucie upokorzenia, lecz odmienne od Amerykanów podejście do łamania prawa i inny sposób traktowania przestępców. W Europie od dłuższego już czasu dla zjawiska płonących przedmieść wyszukuje się setki wyjaśnień podszytych ideologią: od braku pomocy rządu dla stref nędzy poprzez psychologię i ekonomię po globalizm. A zwyczajny szacunek dla prawa i tak zanika.

Bratton nie będzie, rzecz jasna, lekiem na całe zło, ale być może przypomni Brytyjczykom, jaki był ich stosunek do ich policji jeszcze parę dekad temu. Gdy policyjni "bobbies" budzili respekt samym swoim widokiem, ale potrafili też odważnie działać, bo mogli liczyć na pomoc obywateli. Dziś dla wielu młodych bohaterami są narkotykowi dilerzy, nie Scotland Yard.

Zamiast więc się boczyć, może lepiej poszukać pomocy u tych, którzy gryźli równie twarde orzechy i w końcu rozbili wszechwładzę narkotykowych watażków za oceanem. Obrażanie się na politykę "zero tolerancji" tylko dlatego, że jest wynalazkiem wstrętnych jankesów, jest śmieszne. Bo policjant z USA może przypomnieć prawdy, które Brytyjczycy porzucili na rzecz nowych, modnych teorii społecznych. To już jednak nie wina Brattona.