Chiny uratują UE? Marek Magierowski

Chiny są w komfortowej sytuacji. Niezależnie od tego, czy pomogą dziś Unii czy też nie, ich pozycja na świecie wzrośnie – twierdzi publicysta „Rzeczpospolitej"

Aktualizacja: 02.11.2011 19:11 Publikacja: 02.11.2011 19:07

Marek Magierowski

Marek Magierowski

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Nasza delegacja na szczyt G20 nie ma zamiaru rozmawiać na temat europejskiego funduszu pomocowego – obwieścił kilka dni temu wiceminister finansów ChRL Zhu Guangyao. Zgasił tym samym nadzieje liderów Unii Europejskiej, iż azjatycki smok przybędzie z odsieczą i wesprze bankrutujące kraje Starego Kontynentu.

Na szczycie w Cannes Europa występuje bodaj po raz pierwszy w roli petenta. Nie równorzędnego partnera dla USA, nie mentora państw zaliczanych do tzw. rynków wschodzących, lecz poobijanego szlachciury w wyblakłym surducie, który przehulał cały swój majątek i ucieka przed wierzycielami.

Dwa lata temu, gdy przy głośnych fanfarach podpisywano w stolicy Portugalii pamiętny traktat, José Manuel Barroso, Angela Merkel i Nicolas Sarkozy zapewniali, że oto rozpoczyna się nowa era: Europa miała wkrótce się stać potęgą polityczną, ekonomiczną oraz technologiczną, miała wyprzedzić w rozwoju Stany Zjednoczone i skutecznie bronić się przed naporem Chin. Owszem, dla Europy zaczęła się nowa epoka: smuty i upokorzeń. Znamienny jest już sam fakt, że na unijne supliki odpowiedział chiński polityk w randze... wiceministra. Twórcy traktatu lizbońskiego nie tak zapewne wyobrażali sobie nowy rozkład figur na światowej szachownicy.

Głęboki namysł w genach

Unia zwróciła się do kilku państw z sugestią udziału w Europejskim Funduszu Stabilności Finansowej, który pełni funkcję koła ratunkowego dla krajów obciążonych zbyt dużym zadłużeniem. Chiny były naturalnym adresatem: blask ich rezerw walutowych, w wysokości 3,2 bln dolarów, jest tak silny, iż dociera nawet do Paryża i Berlina. Grzechem byłoby nie wykorzystać tych pieniędzy, w dodatku w tak szczytnym celu, jakim jest ocalenie UE. Tuż po ostatnim brukselskim szczycie szef EFSF Klaus Regling udał się do Pekinu, gdzie przekonywał chińskich towarzyszy, aby ci wysupłali nieco grosza na potrzeby Greków i Portugalczyków.

Chińczycy nie uczyniliby zresztą tego bezinteresownie – Europa jest dla nich największym partnerem handlowym, zależy im więc na tym, by była w dobrej kondycji i nadal kupowała chińskie produkty. Poza tym Pekin mógłby zażądać za ewentualną pomoc pewnych koncesji: uznania Chin za gospodarkę wolnorynkową (co zmieniłoby ich status prawny w sporach handlowych), zniesienia embarga na eksport sprzętu wojskowego, czy wreszcie zaprzestania krytyki chińskich "standardów" w dziedzinie praw człowieka.

Chińczycy jednak nie spieszą się z deklaracjami, bo po pierwsze, nie muszą, a po drugie, "polityka głębokiego namysłu" jest wpisana w ich geny. Jeśli przywódcy ChRL zdecydują się pomóc Europie, muszą wiedzieć, jakie im to przyniesie korzyści w ciągu najbliższych 50 lat. Chińscy komuniści nie zadowolą się nagrodą w postaci kilku ciepłych słów ze strony prezydenta Francji czy entuzjastycznych nagłówków w niemieckich gazetach.

Ryzykowna pomoc

Chiny wykładają wprawdzie ogromne sumy na inwestycje w Afryce i Ameryce Łacińskiej, lecz w tym wypadku profity są widoczne gołym okiem: Państwo Środka uzyskuje dostęp do złóż surowców, poszerza swoje rynki zbytu i zdobywa poparcie mniejszych krajów dla własnych geopolitycznych projektów, co przekłada się potem choćby na wyniki głosowań w ONZ.

"Gospodarcza siła pomaga reżimowi w osiąganiu kilku ważnych celów: utrzymania się w siodle, dopieszczania społeczeństwa i budowania globalnej reputacji Chin" – pisze amerykański sinolog David M. Lampton w książce "The Three Faces of Chinese Power: Might, Money and Minds" ("Trzy oblicza chińskiej potęgi: siła, pieniądze, umysły"). Pomoc dla Europy byłaby dla Pekinu ryzykowna: poprawiłaby wprawdzie wizerunek Państwa Środka, z drugiej jednak strony konkretna, finansowa rekompensata mogłaby się okazać iluzoryczna. Czym innym jest bowiem wiercenie szybów naftowych w Sudanie, a czym innym kupowanie obligacji, które za chwilę mogą okazać się toksyczne.

Dlatego chińscy oficjele powtarzają w ostatnich dniach niczym mantrę: Europa musi najpierw pomóc sama sobie. Ten przekaz jest zresztą skierowany nie tyle do społeczności międzynarodowej, ile do własnej opinii publicznej. "To nasze największe zmartwienie: jak wytłumaczyć taką decyzję zwykłym ludziom" – mówi w wywiadzie dla "Financial Times" Li Daokui, członek tamtejszej rady polityki pieniężnej.

Jeśli do wspólnej europejskiej sakiewki nie chcą się już dokładać bogaci Niemcy, dlaczego powinni to robić biedni wieśniacy z Syczuanu. Komentator "Frankfurter Allgemeine Zeitung" przypomniał w tym kontekście opór niektórych polityków w Bratysławie, którzy nie mogli pojąć, dlaczego słowaccy emeryci, dostający co miesiąc 400 euro, mieliby finansować Grekom emerytury w wysokości 1200 euro. "Niemcy domagają się, aby rachunek za błędy Europejczyków zapłaciła reszta świata" – stwierdza bez ogródek Sebastian Mallaby, ekonomista i analityk nowojorskiego Council on Foreign Relations.

Głos chińskiego ludu

Tymczasem chińscy komuniści wbrew pozorom muszą się coraz bardziej liczyć z głosem ludu. Na popularnym portalu internetowym Weibo (odpowiedniku Twittera) zaroiło się od krytycznych komentarzy na temat ewentualnego wsparcia Chin dla UE. Niektórzy piszą o "nadzianej Europie", która chce ich po kryjomu oskubać, inni o gigantycznym oszustwie. Pamiętajmy, iż antyzachodnie resentymenty są w Chinach bardzo żywe i sięgają korzeniami co najmniej do powstania bokserów z przełomu XIX i XX wieku.

Europejskie mocarstwa przez lata postrzegano jako największe – obok Japonii – zagrożenie dla suwerenności Chin. Brytyjczycy, Niemcy, a potem Amerykanie byli przedstawiani jako brutalni, cyniczni gracze, czyhający na chińskie zasoby gospodarcze i tożsamość narodową. A Mao Zedong, Deng Xiaoping czy Jiang Zemin zręcznie tymi emocjami sterowali.

Nic dziwnego zatem, że obecni przywódcy nie kwapią się, by ratować skórę wrażych mocarstw. Według Michaela Pettisa, profesora ekonomii na Uniwersytecie Pekińskim, "dla chińskiego rządu wyciąganie z tarapatów zamożnych cudzoziemców nie byłoby – z politycznego punktu widzenia – zbyt mądrym posunięciem", tym bardziej że w przyszłym roku na szczytach władzy w Chinach ma dojść do zmiany warty.

Chińczycy pamiętają, jak nieszczęśliwie skończyło się inwestowanie ich państwowych pieniędzy w banku Morgan Stanley czy funduszu inwestycyjnym Blackstone – tuż przed krachem 2008 roku. Wielu ekspertów przepowiada także, iż najbliższy rok może być trudny dla samych Chin. Dane dotyczące przegrzanego rynku nieruchomości, statystyki złych kredytów udzielanych przez banki czy wreszcie rosnąca w szybkim tempie liczba bankructw małych i średnich przedsiębiorstw – to wszystko sprawia, iż członkowie chińskiego politbiura będą coraz ostrożniejsi w wydawaniu narodowych rezerw.

Krok w stronę hegemonii

Jest jednak coś, co może przekonać chińskich komunistów do zmiany zdania. To coś to perspektywa globalnej dominacji. Arvind Subramanian, ekonomista z Peterson Institute, przekonuje w "New York Timesie": "Nadszedł moment Chin jako Wielkiej Potęgi". W jego opinii kłopoty Europy są dla Pekinu szansą na wywrócenie całej światowej architektury władzy. "Chiny powinny zażądać reformy Międzynarodowego Funduszu Walutowego: takiej, która odzwierciedlałaby obecne realia ekonomiczne" – pisze Subramanian. "Nie chodzi tutaj wyłącznie o personalia, lecz o to, kto powinien mieć dzisiaj najwięcej do powiedzenia na temat kształtu gospodarki. Petenci, którzy proszą Chiny o jałmużnę, nie mogą mieć jednocześnie prawa weta w międzynarodowych instytucjach finansowych".

Wspierając Unię, Chiny mogłyby ogłosić, że współrządzą światem. Byłyby równorzędnym partnerem dla Ameryki, ale jednocześnie Europa nie byłaby już równorzędnym partnerem dla nich. Prędzej czy później przeczytalibyśmy taką analizę na stronach agencji Xinhua albo usłyszelibyśmy ją od jakiegoś chińskiego... wiceministra. Unia zaś będzie musiała przełknąć kolejną gorzką pigułkę.

Niezależnie od tego, jaką decyzję podejmie Pekin, będzie to jeszcze jeden krok w stronę światowej hegemonii Chińskiej Republiki Ludowej i dotkliwy cios dla ambicji Unii Europejskiej.

Nasza delegacja na szczyt G20 nie ma zamiaru rozmawiać na temat europejskiego funduszu pomocowego – obwieścił kilka dni temu wiceminister finansów ChRL Zhu Guangyao. Zgasił tym samym nadzieje liderów Unii Europejskiej, iż azjatycki smok przybędzie z odsieczą i wesprze bankrutujące kraje Starego Kontynentu.

Na szczycie w Cannes Europa występuje bodaj po raz pierwszy w roli petenta. Nie równorzędnego partnera dla USA, nie mentora państw zaliczanych do tzw. rynków wschodzących, lecz poobijanego szlachciury w wyblakłym surducie, który przehulał cały swój majątek i ucieka przed wierzycielami.

Pozostało 93% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?