O prawicy z Jarosławem Makowskim polemizuje Rafał Ziemkiewicz

Rzeczywistość polityczną w Europie tworzą liberałowie wyznający wyższość państwowej interwencji nad wolnym rynkiem, socjaldemokraci siedzący w kieszeni wielkich koncernów oraz chadecy, którzy nie potrafią się przeżegnać – pisze publicysta

Aktualizacja: 15.12.2011 19:17 Publikacja: 15.12.2011 19:02

Rafał Ziemkiewicz

Rafał Ziemkiewicz

Foto: Fotorzepa, Tom Tomasz Jodłowski

Wszelkie dyskusje o stanie obecnym czy perspektywach polskiej prawicy rozbijają się o podstawowe pytanie, co właściwie nazywać na naszej scenie politycznej prawicą. Klasyczny podział na lewicę, reprezentującą umownie "świat pracy" i domagającą się państwowej redystrybucji odbierającej dobra wąskiej grupie bogatszych na rzecz biedniejszych mas, oraz na prawicę, reprezentującą świat kapitału i domagającą się ochrony dla bogacenia się w przekonaniu, że bogactwo samo z siebie "ścieknie" do mas, wywodzi się z krajów, które w wieku XIX przeszły przemiany społeczne wywołane rewolucją przemysłową.

Indianin z listy Palikota

W odniesieniu do naszej części świata pojęcia prawicy – lewicy zawsze miały niewiele sensu i rozdzielano je raczej wedle stosunku do kwestii narodu (i to na odwrót, bo w Europie nacjonalizm był ideologią lewicy przeciwko kosmopolitycznemu klasycznemu konserwatyzmowi). Dziś zresztą pojęcia te straciły sens także w zachodniej Europie, której rzeczywistość polityczną tworzą liberałowie wyznający wyższość państwowej interwencji nad wolnym rynkiem, socjaldemokraci siedzący w kieszeni wielkich koncernów oraz chadecy, którzy nawet nie potrafią się przeżegnać.

Wszyscy oni wyznają zaś w gruncie rzeczy tę samą, jeśli nie ideologię, to praktykę rządzenia polegającą na używaniu narzędzi redystrybucyjnych w sposób odwrotny do zaprojektowanego, to znaczy w celu nakładania haraczu na ubożejące masy i transferowania uzyskanych w ten sposób środków do nielicznych, ale na mocy mechanizmu oligarchicznego decydujących o władzy elit.

Tylko w tak kompletnym – uprzejmie mówiąc – postmodernizmie mogą powstawać takie analizy politologicznie jak zaprezentowany przez związanego z PO Jarosława Makowskiego wywód o konieczności zmodernizowania się polskiej prawicy poprzez przyjęcie modnych haseł lewicowych ("Rz", 15 XII 2011). Próba polemiki z tą analizą przypominałaby bicie się z wodą, bo na dobrą sprawę nic się tutaj nie trzyma jakiegokolwiek porządku myślowego. W optyce Makowskiego względne są nie tylko pojęcia prawicy i lewicy (wychodzi, że lewicą jest PO jako opozycja wobec prawicowego PiS), ale i na przykład pojęcie konserwatyzmu, które coś jednak jeszcze znaczy.

Dla Jarosława Makowskiego pojęcie to jest tylko etykietą na butelce, którą dla celów wyborczych można wypełniać dowolnym programem – jako przykład pozytywny służy tu David Cameron, który zdaniem Makowskiego odniósł sukces dzięki temu, że występując jako polityk konserwatywny, pogodził się entuzjastycznie z programem, i tak już w Wielkiej Brytanii zrealizowanym, emancypacji homoseksualistów.

Makowski prezentuje tu częstą wśród ludzi jego formacji wiarę w wulgarnie pojmowany determinizm historyczny, zgodnie z którym "postęp" musi się dokonać wszędzie wedle tego samego wzorca i kto chce stawać mu na drodze (w tym wypadku: pozostać tradycjonalistą), sam się skazuje na śmietnik historii – nie ma w tym nic nowego ani intelektualnie płodnego.

Jednak o absurd zatrąca dezynwoltura, z jaką Jarosław Makowski traktuje nie tylko pojęcia, ale nawet fakty. Mniejsza o brytyjskich homoseksualistów, których historyczne zwycięstwo  – w ramach szerszego obozu obyczajowej lewicy – wiedzie prostą drogą do tego, że w niedługim czasie podlegać będą prawu koranicznemu, to w końcu ich problem. Ale np. twierdzenie, że polscy "postępowcy" nie kryją dumy z polskości i polskiej historii, to jakieś kompletne fantazje.

Zupełnie nie potrafię zrozumieć, jak hasła liberalizmu obyczajowego, które miażdżąca większość polskich wyborców traktuje obojętnie, mają być kluczem do sukcesu. Że w Sejmie znaleźli się poseł-transseksualista i zawodowy gej (i recydywista z wyrokiem za rozbój, o czym jakoś Makowski zapomina)? Gdyby Palikot wstawił na jedynki swych list Indianina i zdeklarowanego alkoholika, snuto by pewnie równie mądre rozważania o wypieraniu Sienkiewicza przez Karola Maya i politycznym przebudzeniu trzymilionowej mniejszości. A gdyby miał na liście konia? To i on by wszedł do Sejmu, bo wyborcy Palikota głosowali na niego samego, nie wiedząc i nie pytając, kto i co kryje się pod konkretnymi nazwiskami, przy których akurat stawiali krzyżyki.

Z takiej dyskusji, w której pojęciami żonglować można w sposób odbierający im jakikolwiek trwały sens, a za rzeczywistość przyjmować własne "chciejstwo", nie może wyniknąć nic poza wielką pochwałą swoistego "pragmatyzmu" rozumianego jako gotowość podpinania się pod wszelkie wartości i hasła, które w danej chwili pozwalają dorwać się do władzy i utrzymać przy niej. Rzeczywiście pasuje to do rządzącej formacji. I można nawet zrozumieć jej chęć zarażenia własną chorobą innych (gdyż do tego w gruncie rzeczy sprowadzają się przemyślenia szefa Instytutu Obywatelskiego – że wszyscy powinni być równie cynicznie pragmatyczni jak PO, bo to się im opłaci), ale argumentacja do tego użyta wydaje mi się w tym konkretnym przypadku "nazbyt parciana".

Tubylcy i kreole

Co nie zmienia faktu, że warto podjąć próbę zapanowania nad pomieszaniem języków, które oddaje naszą scenę polityczną pod władzę coraz bardziej bezmyślnych emocji. Zamęt pojęciowy bierze się z faktu, że pojęcia prawicy i lewicy nałożono w III RP na podział postkomunistyczny – umowną lewicą stali się "ci, co mówią, że PRL była cool i że Boga nie ma", a prawicą ci, co przeciwnie – a podział ten skończył się wraz z aferą Rywina i wyborami 2005 roku. Zastąpiła go narastająca z latami – świadomie i bardzo cynicznie kreowana  – emocja wzajemnej nienawiści politycznych Hutu i Tutsi, której kryteriami politologicznymi wyjaśnić nie sposób.

W istocie, podział organizujący polską scenę polityczną ma charakter kulturowy i jest typowym podziałem państwa postkolonialnego. Jest to podział na "tubylców" i "kreoli" albo na "patriotów" i "modernizatorów". Z jednej strony emocja dającej bezpieczeństwo wspólnoty, swojskości i zrozumiałych wartości.

Z drugiej emocja modernizacji kojarzonej z metropolią. Prawidłowość jest taka, że kiedy Polakom jest źle, gdy czują się skrzywdzeni, upośledzeni i nieszczęśliwi, instynktownie szukają narodowej wspólnoty, chowają się w kościołach i zakładają biało-czerwone opaski. Gdy jest im dobrze, gdy bezpieczeństwo socjalne wydaje się niezagrożone, a oczekiwania konsumpcyjne możliwe do realizacji, wtedy wartością nadrzędną staje się nowoczesność rozumiana jako małpowanie Zachodu, wciąż w pojęciu Polaka niezwykle zmitologizowanego.

W ostatnich latach dzięki 300 miliardom unijnych dotacji, ponad 450 miliardom zaciągniętego długu publicznego, kolejnym 400 miliardom, które dzięki bankowej koniunkturze łatwego pieniądza wzięli Polacy w formie prywatnych kredytów, głównie konsumpcyjnych, i wreszcie ponad 100 miliardom przysłanym przez rodziny pracujące w Anglii i Irlandii przeciętny Polak zyskał niespotykane od dziesięcioleci poczucie zadowolenia ze swego statusu materialnego i wiarę w przyszłość. Na tych właśnie sumach, a nie na rzekomym odejściu Polaków od tradycjonalizmu, opiera się sukces PO i stojących za nimi salonów szermujących enigmatyczną obietnicą "europejskiej normalności".

Z oczywistych przyczyn jest to sukces kruchy. Słabością "modernizatorów", która z całą mocą zacznie się teraz objawiać, jest ich kompletna niezdolność do sformułowania jakiegokolwiek własnego programu dla Polski wykraczającego poza "implementowanie" unijnej "normalności", która właśnie przestaje istnieć. I nic dziwnego, że Donald Tusk oraz kontrolowane przez niego media wolą w nieskończoność rozważać polskie recepty na zacieśnianie integracji europejskiej – w której to sprawie nic akurat do powiedzenia nie mamy i mieć nie będziemy – niż odnieść się na przykład jakkolwiek do nieskuteczności komercjalizacji jako sposobu naprawy służby zdrowia, stwierdzonej ostatnio raportem NIK. Albo do wycofywania się państwa z prowincji i oddalania od obywateli (po liniach kolejowych, pocztach i posterunkach policji znika teraz  300 sądów rejonowych; państwo polskie zwija się do stolicy podobnie jak państwa afrykańskie), albo do dziesiątek innych problemów, których rozwiązania oczekują Polacy właśnie od polskiego rządu.

Bajka o Budapeszcie

To, że się o tych problemach nie mówi w telewizji, wekslując debatę na rytualne przeklinanie PiS za wszystko i na zachwycanie się przemianami obyczajowymi zaświadczonymi obecnością w Sejmie posła-transseksualisty, nie znaczy, że Polacy ich nie zauważą. Zarządzanie emocjami, budzenie poczucia zagrożenia i nienawiści, które w warunkach prosperity było bardzo skuteczne, wobec postępującego zaniku poczucia bezpieczeństwa przestanie wkrótce wystarczać.

Obecna socjotechnika władzy może odwlec niezadowolenie, ale jej ubocznym efektem będzie jego wzmocnienie. Polacy w pewnym momencie poczują się rozczarowani już nie Tuskiem, ale całą oficjalnością swego państwa jako taką. Poczują się okłamani przez media, które zapewniały, że jest dobrze, przez elity, które oszukiwały, przez państwo, które okazało się służyć interesom cwaniaków, a nie obywateli.

Los Polski zależeć będzie od tego, czy w momencie tego wybuchu znajdzie się siła na tyle wiarygodna, by przejąć i ustabilizować władzę, a zarazem na tyle przygotowana do nadchodzących wyzwań, by dokonać niezbędnej, głębokiej reformy. W chwili gdy partia rządząca żyje w świecie propagandowych urojeń, a "stronnictwa sojusznicze" mają ambicyjki ograniczone do załatwienia swoich drobnych interesów, nakłada to szczególną odpowiedzialność na PiS. A ten, co jest najbardziej niepokojące, wydaje się niezdolny do zreformowania nawet samego siebie.

Porównywanie tej sytuacji z sytuacją zmęczenia Brytyjczyków wieloletnimi rządami Blaira nie ma zupełnie sensu. Opozycja niczego by teraz nie zyskała małpowaniem obozu władzy i jego ideowego eklektyzmu. "Partia tubylców" jednak nie może tylko biernie czekać na katastrofę, opowiadając sobie bajkę o Budapeszcie nad Wisłą. Samo niezadowolenie z obecnych rządów i wywołana nim zmiana emocji nie da jej automatycznie zwycięstwa wystarczającego do przeprowadzenia koniecznych zmian.

Do tego potrzeba wizji, która będzie w stanie Polaków przekonać, i osób, których obietnica zrealizowania tej wizji oceniona zostanie jako wiarygodna. Na razie ich nie widać. A czasu jest coraz mniej. Jeśli nie zostanie wykorzystany, los Polski wystawiony zostanie na loterię, którą wygra jakiś "mąż opatrznościowy". Doświadczenie historyczne uczy zaś, że takiego "męża opatrznościowego" może ktoś w odpowiedniej chwili i miejscu podrzucić.

Autor jest publicystą  tygodnika "Uważam Rze"

Wszelkie dyskusje o stanie obecnym czy perspektywach polskiej prawicy rozbijają się o podstawowe pytanie, co właściwie nazywać na naszej scenie politycznej prawicą. Klasyczny podział na lewicę, reprezentującą umownie "świat pracy" i domagającą się państwowej redystrybucji odbierającej dobra wąskiej grupie bogatszych na rzecz biedniejszych mas, oraz na prawicę, reprezentującą świat kapitału i domagającą się ochrony dla bogacenia się w przekonaniu, że bogactwo samo z siebie "ścieknie" do mas, wywodzi się z krajów, które w wieku XIX przeszły przemiany społeczne wywołane rewolucją przemysłową.

Pozostało 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?