Podczas niedawnego spotkania prezydenta Nicolasa Sarkozy'ego z kanclerz Angelą Merkel w Berlinie wszystko było tak, jak zaplanowano: buziaki na dzień dobry, całkowita zgodność co do sposobów ratowania krajów eurostrefy przed zbiorową plajtą i równie serdeczne uściski na pożegnanie. Unijna lokomotywa, za jaką uważana jest niemiecko-francuska spółka, chce udowodnić, że ma parę. Tyle, że konieczność wyciągania wspólnej waluty z dołka, w którym może pogrążyć się cała unijna konstrukcja, jest rezultatem wcześniejszych utarczek i zawieranych kompromisów między Francją i Niemcami, które bez siebie obyć się nie mogą, a ze sobą jest im trudno.
Przyjaźń ze strachu
Choć w potocznej opinii Niemcy i Francuzi służą za wzór pojednania odwiecznych wrogów, wykres ich powojennych relacji wygląda jak sinusoida. Można rzecz, od porozumienia do porozumienia, lub inaczej, od kryzysu do kryzysu, w których nierzadko dochodziło do konfliktów, zrywania konsultacji międzyrządowych, a nawet wymiany impertynencji i inwektyw. Budowanie francusko-niemieckiej przyjaźni nie było ani łatwe, ani przyjemne. Wprawdzie prezydent Charles de Gaulle i kanclerz Konrad Adenauer paradowali razem w rządowym kabriolecie, lecz ich antypatia była tajemnicą poliszynela. Podobnie było z następcą Adenauera, Ludwigiem Erhardem, nici sympatii nie łączyły także pary Willy'ego Brandta i Georges'a Pompidou. Zbliżenie między Paryżem i Bonn wymusiły interesy gospodarcze, czego dobitnym wyrazem było powołanie Wspólnoty Węgla i Stali, zainicjowanej przez szefa francuskiej dyplomacji Roberta Schumana. Przełamywanie mocno zakorzenionych uprzedzeń zapoczątkowało dopiero chwycenie się za ręce prezydenta Francoise'a Mitterranda i kanclerza Helmuta Kohla przed grobami ofiar I wojny w Verdun. Bez szczerej przyjaźni tych polityków i bez trzonu Francji i Niemieć stworzenie Unii Europejskiej w dzisiejszym kształcie nie byłoby w ogóle możliwe. Ale nawet w tym przypadku siłą napędową nie był nagły przypływ sympatii, lecz raczej strach. W chwili rozbiórki muru berlińskiego Francuzi ironizowali, iż tak bardzo kochają Niemców, że woleliby aż dwóch ich państw. Paryż obawiał się, że dotychczasowy „karzeł polityczny" po zjednoczeniu z NRD urośnie w siłę i zacznie realizować własną politykę. Dziennik „Le Figaro" pytał otwarcie w tytule swej czołówki: „Faut-il avoir peur de la grande Allemagne?" - czy bać się wielkich Niemiec? Od tej chwili maksymą francuskiej polityki stała się „europeizacja" niebezpiecznego sąsiada.
Dawny „karzeł" istotnie przemówił własnym głosem, Pierwszym dowodem, że okres francuskiej adwokatury RFN w Europie minął bezpowrotnie, była twarda postawa Kohla przy uzgadnianiu kryteriów dla wspólnej waluty i zasad funkcjonowania Europejskiego Banku Centralnego we Frankfurcie nad Menem. Dla przeforsowania swych wymogów kanclerz położył na szali cały projekt budowy, jak wtedy mawiano, wspólnego domu Europy. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Choć z „ojcem zjednoczenia" Niemiec prezydent Chirac nie miał łatwego życia, ostatnie, czego sobie życzył, było wyborcze zwycięstwo Gerharda Schroedera. Gdy Kohl przegrał, zadzwonił do niego z wyrazami ubolewania.
Aroganci i wstecznicy
Jedyne, co nowy kanclerz zachował po poprzedniku, to francusko-niemiecką tłumaczkę Brigittę Sauzay. Schroeder rozpoczął urzędowanie od odrzucenia zaproszenia na obchody 80 rocznicy zakończenia I wojny, w których Kohl uczestniczył regularnie. Jak stwierdził, „czas skończyć z kajaniem się Niemców za historię". Chirac nie mógł też przełknąć niemiecko-brytyjskiego memorandum o kierunkach rozwoju europejskiej socjaldemokracji, które Schroeder opracował z premierem Tonym Blairem.
Między wzorcowymi przyjaciółmi coraz częściej dochodziło do ostrych sporów. Przed szczytem UE w Berlinie, na którym uchwalano pakiet reform Agenda 2000 i budżet wspólnoty, kanclerz zapowiedział, że będzie domagał się ograniczenia wpłat RFN, urynkowienia rolnictwa i likwidacji agrozasiłków, których Francja była największym biorcą. W Paryżu uznano to za wypowiedzenie dotychczasowego partnerstwa. Chirac wypalił bez ogródek, że „nie dopuści do meblowania Unii po niemiecku". Oliwy do ognia dolał minister spraw zagranicznych Joschka Fischer, który przedstawił koncepcję przebudowy struktur decyzyjnych unii i nowego podziału kompetencji. We Francji zawrzało: media przypomniały o 23 wojnach z Niemcami i zarzuciły rządowi SPD-Zielonych kolejną próbę „zgermanizowania Europy". Szef francuskiej dyplomacji Hubert Vedrine nazwał niemieckiego odpowiednika „laikiem z germańską pychą" i „szczurołapem wiodącym ludność ku okrutnemu rozczarowaniu". Niemieckie media zrewanżowały się Francuzom oskarżeniami o „niereformowalne lewactwo", „rynkową ignorancję" i „wstecznictwo".
Oś Paryża i Berlina skrzypiała już na całej linii. Konsultacje międzyrządowe zastąpiła polemika na łamach prasy. Francję doprowadziło do białej gorączki przyjęcie przez gabinet Schroedera planu wyłączania 19 niemieckich elektrowni atomowych, gdyż specjalnie na ich potrzeby zbudowali w La Haque potężny zakład zabezpieczania promieniotwórczych odpadów w tzw. pojemnikach Castora. Po kolejnych wyborach, wygranych w 2002r. przez Schroedera z chadeckim rywalem Edmundem Stoiberem, Chirac nie powstrzymał się przed zatelefonowaniem do tego ostatniego, aby wyrazić swój żal. Na kolejnym szczycie UE w Nicei kanclerz i prezydent zafundowali sobie ostrą wymianę zdań. Poszło o podziału głosów w Radzie UE. Schroeder wyszedł z założenia, że skoro liczba ludności RFN jest o jedną trzecią większa niż we Francji, Niemcy powinny mieć więcej głosów w tym gremium.