Szlag mnie trafia, kiedy obrońcy swojego kawałka tortu wmawiają mi, że po otwarciu zawodu taksówkarza albo przewodnika turystycznego będę miał gorzej jako klient, bo jakość usług znacząco się pogorszy. Tak jakby teraz była fenomenalnie wysoka i jakby gwarantowała to licencja.
Zdarzało mi się słuchać różnych przewodników w rozmaitych miejscach i niektórzy z nich byli beznadziejni. A przecież licencję mieć musieli. Znam też osoby, które z biznesem turystycznym nie mają kompletnie nic wspólnego, ale posiadają taką wiedzę i taki dar dzielenia się nią, że mogłyby zastąpić większość przewodników w najciekawszych miejscach.
Zdarzało mi się również jeździć z licencjonowanymi i drogimi taksówkarzami, którzy nie mieli pojęcia, gdzie znajduje się ta czy inna, wcale nie boczna ulica. W każdym większym mieście widzę natomiast stojących pod dworcami albo lotniskami taksówkowych oszustów bez śladu licencji, za to z kogutami z napisem "TAKSI", którym włos z głowy nie spada, a którzy za dwukilometrowy kurs wezmą 150 zł. Dla nich zawód taksówkarza już jest otwarty dzięki anemii państwa.
Obrońcy licencjonowania zawodów nie kierują się moim dobrem. I nie życzę sobie, żeby się nim przejmowali. Jestem wystarczająco dorosły i świadomy, żeby wybrać sobie odpowiednią taksówkę, kalkulując cenę do jakości usług, albo żeby stwierdzić, który przewodnik opowie mi coś ciekawego. Natomiast mało co irytuje mnie równie mocno jak hipokryzja, która przeciwnikom otwarcia zawodów nie pozwala powiedzieć, że bronią po prostu własnych zysków i nie chcą konkurencji.
Zawód dziennikarza jest szczęśliwie otwarty mimo poronionych propozycji tworzenia obowiązkowej korporacji i zamknięcia dostępu do niego. I oby tak pozostało. Za plany Jarosława Gowina trzymam kciuki, choć boję się, że tam, gdzie potrzebna będzie zmiana ustaw, posłowie zrobią z nich miazgę. W imię "dobra klientów", rzecz jasna.