Reakcja na otwarcie dostępu do zawodów, które zaproponował minister Jarosław Gowin, jest tak naprawdę w skali mikro próbą na naszą emancypację w stronę wolności i porzucenia PRL-owskiej mentalności kolektywistycznych niewolników. Każdy z nas powinien w tej dyskusji odpowiedzieć sobie na dwa zasadnicze pytania:
Pierwsze – na ile jest więźniem homo sovieticusa czy „warunkowanym" od kołyski bohaterem powieści Huxleya „Nowy wspaniały świat", a na ile chce być jednostką, która jest odpowiedzialna za swój los. Na własną odpowiedzialność, rzecz jasna.
Drugie – na ile wsiąkł w kolektywistyczne schematy, które zostały mu podpowiedziane, narzucone, wręcz wwiercone w głowę, a na ile potrafi się od nich oderwać.
Dyskusja wokół większej swobody w wykonywaniu poszczególnych profesji może więc być okazją do wyzwolenia się z powtarzanych stereotypów, schematów, utartych ścieżek i intelektualnych pułapek. Podstawowe linie podziału, na podstawie których możemy analizować te propozycje, są trzy.
Paternalizm kontra wolność
Słowo „pater" po łacinie znaczy ojciec. Stąd paternalizm. Doktryna, zgodnie z którą jednostka jest tak słaba, głupia i ograniczona, że nie jest w stanie sama dokonać właściwych dla siebie wyborów i musi w tym wyręczyć ją państwo – swoistego rodzaju ojciec. To na niej wyrosły reżimy, dyktatury, systemy społeczne uzurpujące sobie bezwzględne prawo do decydowanie o losach ludzi.
Obywatelom mówi się tak: jesteście za mało dojrzali, aby o sobie decydować. Zrobimy to za was my. Skrajne przypadki światów zaklętych w tym dogmacie opisywali w pierwszej połowie ubiegłego wieku właśnie Huxley czy George Orwell w „Roku 1984". Przestrzegali nas wtedy przed tym, aby nie pozwolić, by państwo zawłaszczało nasze wolności. W swoich antyutopiach opisywali Wielkiego Brata i Republikę, która zajmowała się tzw. warunkowaniem już od kołyski. Tym tworom chodziło o to, aby ludzie byli jak najmniej indywidualistami, a jak najbardziej kolektywistycznymi wykonawcami woli wszechogarniającego państwa. Efekt? Kompletne zniewolenie.
Wróćmy do dyskusji o zawodach. Czyż nie do tych samych wartości odwołują się piewcy i obrońcy ich regulacji? Ich wywód jest następujący: ludzie są za głupi, aby kupić mieszkanie czy nauczyć się jak jeździć samochodem, dlatego potrzebują do tego licencjonowanych (przez nas, my wiemy lepiej) specjalistów. W samej konstrukcji tego wywodu tkwi głęboka pogarda dla jednostek.
W ślad za tym tropem myślenia postawmy sobie następujące pytania: Jeśli ktoś ma wydać kilkaset tysięcy złotych na mieszkanie czy dom, to czy nie może skorzystać z dowolnego pośrednika, jaki jest na rynku? Czy nie ważniejsza jest wolna wola człowieka, który chce podpisać umowę z drugim, niż państwowa ingerencja, kto ma w tym pośredniczyć? Jakie jest prawo państwa do arbitralnego wyznaczania nam, kto ma się zająć transakcją, którą chcę przeprowadzić. A jeśli mam zaufanie do zupełnie kogoś innego, dlaczego nie mogę skorzystać z jego usług?
Czas na wyzwolenie się z pułapki paternalizmu. Wolni ludzie powinni mieć możliwość podejmowania wolnych wyborów. Ważne, że robią to na własne ryzyko. Nawet jeśli mogą narazić na szwank swój majątek czy inne dobra. Ważne jednak, że to jest ich wybór. Państwo wcale nie wie, co jest dla nas lepsze. Często natomiast, pod płaszczykiem troski, stoi na straży interesu określonych grup.
Zaufanie kontra kontrola
Egzamin na prawo jazdy w USA. Do punktu egzaminacyjnego podjeżdżam samochodem kolegi około godziny 10 rano. Wcześniej nie ukończyłem żadnych kursów, szkoleń, nie musiałem wydawać na to pieniędzy czy marnować czasu. Około godziny 12, po teście teoretycznym i praktycznym, wychodzę z dokumentem upoważniającym mnie do jazdy po Stanach. A jak jest w Polsce? Godziny obowiązkowych jazd, przygotowań do testów, kursy, a później w większości niezdany za pierwszym razem egzamin. Nazwijmy to po imieniu: mafijny system represji i wyciągania od ludzi pieniędzy.