Prezydent żadnego kraju (nawet niemający zbyt wielkich kompetencji) nie może pozostawać w polityce, zmagając się jednocześnie z podejrzeniami o to, że dopuścił się plagiatu.
Pal Schmitt dość długo się bronił przed zarzutami, tłumaczył, że w 1985 roku ówczesne prawo nie precyzowało, w jaki sposób można cytować inne książki czy artykuły. Nie na wiele mu się to zdało. Nawet część działaczy Fideszu uważała, że powinien odejść. Co prawda oficjalnie jeszcze w poniedziałek rano Viktor Orban dał mu wolną rękę w tej sprawie. Znając jednak węgierskie realia, trudno sobie wyobrazić, by potężny premier nie miał wpływu na decyzję szefa państwa.
Schmitt zadał w ten sposób kłam twierdzeniom lewicowej prasy. Gdyby bowiem Węgry były takim państwem, jak piszą europejskie gazety, to prezydent nie musiałby rezygnować. Chronił go immunitet, miał za sobą znacząca większość parlamentarną i życzliwość premiera. A sprawę jego plagiatu wyciągnął niesympatyzujący z rządem tygodnik „HVG".
I jeszcze jedna sprawa – wśród wielu zbrodni, których miał się dopuścić rząd Orbana, było niszczenie wolnych mediów. Tymczasem to właśnie opozycyjne media postawiły poważny zarzut prezydentowi wybranemu przez fideszowską większość i doprowadziły do jego dymisji. Prezydent upadł, a „HVG" kwitnie. I dobrze. Wolne media odegrały swoją rolę i okazały się skuteczne.
To jak jest z tą wolnością słowa i demokracją na Węgrzech? Chyba nie tak najgorzej.