W sztafecie głodówek w obronie nauczania historii w szkole – po Krakowie i Warszawie – przyszła kolej na Siedlce. A jednak protest nadal jest ignorowany przez dużą część mediów. Nie stał się też asumptem do rzeczowej dyskusji o tym, jakie znaczenie w wychowaniu gimnazjalistów i licealistów ma nauczanie dziejów ojczystych. Do powiedzenia nie mają też nic dwie najważniejsze osoby w kraju – choć zarówno prezydent, jak i premier są magistrami historii.
Paradoksów jest zresztą więcej. Oto znaczne ograniczenie nauczania historii wiąże się z nazwiskiem minister Katarzyny Hall, której mąż zrobił bardzo wiele dla odkłamania polskich dziejów zniekształconych przez historiografię PRL. Ci, którzy naiwnie myśleli, że zmiana na stanowisku ministra edukacji stanie się okazją dla Donalda Tuska, aby wycofać się z kontrowersyjnej reformy, już wiedzą, że się mylili. Nowa szefowa MEN Krystyna Szumilas kontynuuje linię poprzedniczki.
Lewica się nie boi
Co jest istotą sporu? Jest nią zapowiedź zakończenia nauki historii wraz z końcem I klasy liceum. Potem tylko ci, którzy wybiorą profil humanistyczny i będą zdawać historię na maturze, nadal mają się uczyć tego przedmiotu w formie podsumowania dziejów od antyku po dzień dzisiejszy. Takiej młodzieży jest jednak wyraźna mniejszość. Większość w dwóch ostatnich klasach liceum będzie uczęszczała na zajęcia pod nazwą historia i społeczeństwo, które dziwnie kojarzą się jako współczesna wersja znanego z czasów PRL przedmiotu wiedza o świecie i społeczeństwie. Oni kurs historii skończą więc w wieku 16 – 17 lat.
A przecież między 17. a 19. rokiem życia można i należy wyrabiać u młodych dojrzałe myślenie o historii i patriotyzmie. Tyle że ten czas zwolennicy postępu mogą chcieć wypełnić elementami poprawności politycznej.
Publicyści lewicy wyśmiewają takie obawy. Ale w polemicznym ferworze tylko je potwierdzają. Oto Adam Leszczyński na łamach „Gazety Wyborczej" szydzi z tezy, że edukacyjna lewica chce zniweczyć „z takim trudem odtwarzane (po latach zakłamania PRL) w ostatnich latach podręczniki" – cytat za Tomaszem Wróblewskim ("Rz", 29 marca 2012). Jednocześnie Leszczyński załamuje ręce nad tym, że podręczniki historii są „niesłychanie tradycyjne i koncentrują się głównie na historii politycznej, i to pisanej z perspektywy polskich elit (głównie inteligencji)". Wskazuje, że o „kobietach, mniejszościach czy ludziach z niższych klas społecznych uczeń dowie się bardzo niewiele. Mamy w polskich szkołach pluralizm (o ile realizuje się podstawę programową) i taki lewicowy podręcznik mógłby powstać, ale o ile mi wiadomo, jeszcze go nie ma".