Wyrok skazujący byłą posłankę Beatę Sawicką (sąd uznał w pełni jej winę i skazał ją na bezwzględne więzienie) jest niezwykle ważny i to przede wszystkim nie z przyczyn politycznych.
Najistotniejszym bowiem aspektem sprawy Sawickiej (organicznie związanym z jej treścią polityczną, ale z nią nie tożsamym) była podejmowana w związku z tą aferą próba de facto uniemożliwienia karnego zwalczania korupcji.
To mocny zarzut. Ale jak inaczej zinterpretować mnożone przy okazji tej sprawy przez mainstreamowe media postulaty oznaczające realne odebranie organom ścigania narzędzi, za pomocą których mogą one korupcję ścigać?
Wyrwać służbom zęby
Przecież dokładnie taki byłby skutek realizacji np. żądania, by prowokacja policyjna była możliwa tylko wobec osób, co do których już w momencie jej zarządzania zgromadzone są dowody w sensie procesowym (samo w sobie absurdalne, bo prowokacja ma przecież służyć zgromadzeniu takich dowodów). A jaki byłby efekt wprowadzenia do polskiego prawodawstwa zasady „owoców zatrutego drzewa", na mocy której dowody uzyskane przez służby w sposób uznany za sprzeczny z prawem są automatycznie nieważne? A uzależnienie prowokacji od zgody nie tylko - jak obecnie - prokuratora generalnego, ale i sądu?
Oczywiście, podobne zapisy istnieją w prawodawstwie niektórych krajów. Ale literalnie tożsame przepisy mają różne skutki w różnym otoczeniu kulturowym. W polskich warunkach, w warunkach społeczeństwa zdezintegrowanego i pozbawionego silnych kulturowych barier, w którym tolerancja dla korupcji jest zdecydowanie większa niż np. w krajach skandynawskich czy nawet anglosaskich, efekty wprowadzenia takich obostrzeń byłyby opłakane. Zwłaszcza w sytuacji, w której rządzący, tak jak obecnie, mogą liczyć na przychylność większości mediów, które z reguły bronią ich przed korupcyjnymi zarzutami.